Rozmowa z Oskarem Grąbczewskim - współautorem Muzeum Ognia w Żorach
Architekt wszędzie może znaleźć kontekst, wytyczne, inspiracje. To tylko kwestia jego wewnętrznej pracy – o projektowaniu dla lokalnych społeczności i współpracy z władzami niewielkich ośrodków, które zwykle bezpośrednio angażują się w projekt mówi Oskar Grąbczewski.
Muzeum powstało w nawiązaniu do licznych pożarów, które trawiły Żory, tworząc ich specyficzną tożsamość. Pożar dla architekta to dobry temat?
Co do ognia – wydaje się, że powinniśmy byli od razu wpaść na to skojarzenie. Jednak początkowo projektowaliśmy nie muzeum, lecz pawilon informacyjny dla miasta. I miała to być nowoczesna, prosta forma. Pojawiły się jednak trudności: działka jest przepruta instalacjami, znajdują się tu główne miejskie kolektory, które wymagają dużych stref ochronnych, podobnie jak droga krajowa. Gdy nanieśliśmy na mapę wszystkie te strefy, powstał dziwny, niepokojący, połamany kształt.
Nie jesteśmy miłośnikami szukania metafor, w architekturze taka praktyka często prowadzi na manowce. Jednak w tym wypadku motyw ognia pozwolił wszystko złożyć w całość, dać ideowe uzasadnienie dla bardzo skomplikowanej geometrii. To za formą budynku poszła jego treść, a nie odwrotnie. Inwestorzy od razu zaakceptowali pomysł i uznali, że skoro budynek wygląda jak płomień, trzeba rozszerzyć jego funkcję.
Budowa ciągnęła się pięć lat, siedmiokrotnie wzrosły jej koszty, projekt zmieniał się kilka razy. Dla lokalnych mediów Muzeum Ognia to pomnik niegospodarności władz. Zdarzało Ci się myśleć, że to architektura z piekła rodem?
Budynek jest po prostu znacznie większy niż to było pierwotnie zakładane. Koszt znacząco podniosła też realizacja wystawy. Rzeczywiście, były trudne momenty: stała już żelbetowa skorupa, a nie było finansowania. Zdarzały się oczywiście spory, w dodatku były one prowadzone pod ostrzałem mediów. To jednak jest codzienność w pracy architekta i chcąc uprawiać ten zawód, trzeba mieć grubą skórę.
Zbudowałeś ośrodek zdrowia i pomocy społecznej w Gierałtowicach. To rzadkość, by wieś z ok. 3500 mieszkańców zatrudniała architekta.
To było bardzo pozytywne zaskoczenie, że wiejska gmina ogłosiła ogólnopolski konkurs architektoniczny. Oni mieli już wcześniej kontakt z tzw. wysoką architekturą w postaci postmodernistycznego zespołu szkół w Paniówkach. W takich ośrodkach bardzo dobrze się pracuje przy zamówieniach publicznych, bo struktury urzędów nie są olbrzymie, liczone w setki pracowników. Wójt czy burmistrz, którzy bardzo dobrze znają swoją gminę, bezpośrednio angażują się w projekt, wszystko ustala się z nimi i bezpośrednimi współpracownikami, a nie z bezosobowym panelem ekspertów. Dla nas to taka praca u podstaw – czujemy się wtedy prawie Judymami, z tą różnicą, że otoczenie jest do nas pozytywnie nastawione. Wychowywałem się w Piotrkowie Trybunalskim i ten klimat małych ośrodków bardzo mi odpowiada.