Wygrywają budynki niepowtarzalne
Jeżeli chcemy zrobić coś nowego, jesteśmy niemalże zmuszeni do podejmowania ryzyka, na przykład sprawdzając granice wytrzymałości materiałów. Nigdy jednak nie przekraczaliśmy barier technologicznych tylko dlatego, że one istnieją. Zawsze chodziło o to, by znaleźć równowagę między formą i funkcją. Nie chcę przywiązywać nadmiernej wagi do ryzyka, ale dla mnie polega ono przede wszystkim na tym, by robić to, w co się wierzy. Chyba chodzi po prostu o odwagę – z architektką Amandą Levete rozmawia Maja Mozga-Górecka.
Powiedziała Pani kiedyś, że architekci są niemal zobowiązani do podejmowania ryzyka, a paradoks polega na tym, że każdy chce mieć jednocześnie i korzyści, jakie z niego płyną, i gwarancje bezpieczeństwa. Czy ryzyko jest powracającym tematem w Pani pracy?
W architekturze, o ile nie buduje się wyłącznie komercyjnie, wygrywają budynki niepowtarzalne, w mniejszym lub większym stopniu „skrojone na miarę”. Jeżeli chcemy zrobić coś nowego, jesteśmy niemalże zmuszeni do podejmowania ryzyka. To dla mnie nieodzowny element w tym zawodzie, jeśli zależy nam na rozwijaniu architektonicznej dysputy, na pójściu krok naprzód. Trzeba na przykład podejmować ryzyko, sprawdzając granice wytrzymałości materiałów. Nigdy jednak nie przekraczaliśmy barier technologicznych tylko dlatego, że one istnieją. Zawsze chodziło o to, by znaleźć równowagę między formą i funkcją. Ryzyko może być związane z tym, że wychodzi się poza założenia konkursowe, że podważa się status quo. Nie chcę przywiązywać nadmiernej wagi do ryzyka, ale dla mnie polega ono przede wszystkim na tym, by robić to, w co się wierzy. Chyba chodzi po prostu o odwagę.
Odwagi z pewnością nie brakowało w Pani projekcie dla Victoria & Albert Museum. Przeprowadzane zmiany miłośnicy zabytków określili jako dramatyczne.
Celem tego projektu jest stworzenie w muzeum przestrzeni jak najbardziej otwartej i dostępnej. Chodzi o to, by dać zwiedzającym lepszy dostęp do cennego dziedzictwa; by odkryć części budynku, które do tej pory były odseparowane. Zamierzamy stworzyć nowe, mniej oficjalne wejście do galerii od strony Exhibition Road. Wprowadzimy w ten sposób do muzeum ulicę. Muszę zaznaczyć, że wcześniej nie było tam dziedzińca: istniała, owszem, otwarta przestrzeń, nigdy jednak nie wykorzystywano jej inaczej niż jako zaplecze techniczne. Miejsce było zamknięte za murem w stylu edwardiańskim projektu Astona Webba. Nowe wejście będzie prowadzić pod łukiem muru, którego części zostaną usunięte. Dzięki otwarciom publiczność zobaczy wreszcie wspaniałą, a do tej pory ukrytą, zachodnią fasadę budynku. Na przykład wszystkie detale sgraffito nieoglądane od czasu, gdy powstały w 1873 roku. Tworzymy w ten sposób nową przestrzeń publiczną w Londynie, otwieramy dialog między ulicą i muzeum, a także między dziedzińcem i galerią, która znajdzie się pod ziemią. Już z poziomu placu będzie można zobaczyć, co jest w dole. Widoczne elementy konstrukcji stropu będą nawiązywać do długiej tradycji dekorowania sufitów w architekturze klasycystycznej. W przetworzonej, abstrakcyjnej formie pojawią się także na chodniku dziedzińca. Dwa lata zajęło nam zbadanie nieprawdopodobnie bogatej kolekcji ceramiki należącej do V&A, w wyniku czego przygotowaliśmy nasz projekt płyt ceramicznych. Wierzymy, że przy Exhibition Road powstanie pierwszy na świecie dziedziniec zewnętrzny z porcelanową posadzką.
Dlaczego plac budowy w V&A jest filmowany przez Cambridge University?
To dla nich studium przypadku. Chcą zarejestrować i zrozumieć ruchy konstrukcji. Ostatni raz, jak sądzę, studium przypadku budynku z głębokimi fundamentami prowadzono 50 lat temu i stało się ono podstawą wyliczeń dla inżynierów. Nasz projekt jest ekstremalnym wyzwaniem dla konstruktorów i może dać nowe podwaliny pod teorię sprężystości – obalić ją lub potwierdzić.
Wspomniała Pani o tworzeniu nowej przestrzeni publicznej w Londynie. W 2012 roku „New Statesman” opublikował artykuł, w którym stwierdza Pani, że prawdziwe miasto tworzą ciała, nie beton. Londyn wygląda ostatnio jak wielki plac budowy. Czy zatem rozwija się dbając o tworzące go „ciała”, czy raczej jest to rozwój nastawiony na beton i zysk?
Wzięłam niedawno udział w dyskusji prowadzonej przez kilka osób związanych z różnymi dyscyplinami: sztuką, architekturą, dziedzictwem kulturowym. Rozmawialiśmy na temat przestrzeni publicznej oraz sztuki w tej przestrzeni i zaproponowałam w Londynie to samo, co Giambattista Nolli zrobił w Rzymie – audyt przestrzeni publicznych na wzór jego słynnej osiemnastowiecznej mapy. Zostało to dobrze przyjęte, chociaż do tej pory nic się nie wydarzyło. Idea połączeń między poszczególnymi przestrzeniami publicznymi jest dla mnie bardzo ważna. Korzyści z obszarów wolnych od ruchu pojazdów, gdzie ludzie swobodnie się przemieszczają, są ogromne. Z drugiej strony takie przekształcenia mogą prowadzić do nudy i zablokowania rozwoju, bo przecież lokalne przedsiębiorstwa, by przetrwać, potrzebują samochodów. Bardzo wiele zmienia tu także technologia. Proszę tylko pomyśleć o samochodach elektrycznych, które nie będą źródłem hałasu i zanieczyszczenia. Myślę, że za 10 lat będziemy słyszeć nasze miasta w zupełnie inny sposób. Natomiast, jeśli rozmawiamy o liczbie stawianych w Londynie wieżowców, jestem krytyczna, ale też podekscytowana. Myślę, że budowanie wysokościowców powinno być traktowane raczej jak przywilej, a nie prawo. Powinniśmy być też bardzo wymagający w stosunku do architektów, którzy je projektują. Wstydem napawa fakt, że nie ma w Londynie ani cienia wizji czy strategii, gdzie wieżowce powinny stawać. Dlatego wyskakują to tu to tam, w zupełnie niezaplanowany, niespójny sposób. I wiele z nich to architektura bardzo słabej jakości.