Hawrylakowie – architekci Wrocławia
Czy pokolenie architektów, które krótko po wojnie zaczynało karierę na Dolnym Śląsku miało większe szanse na awans niż inne generacje? Jadwiga Grabowska-Hawrylak i jej syn Maciej Hawrylak opowiadają Tomaszowi Żylskiemu, jak prowadzi się rodzinną pracownię i czy znane nazwisko bardziej przeszkadza, czy pomaga w osiągnięciu zawodowego sukcesu? Rozmową z wrocławskimi architektami wracamy do cyklu Rody architektów, który publikowaliśmy w latach 1997-2002.
Jest pani pierwszym architektem w rodzinie. Po pani pałeczkę przejęły najpierw dzieci, Katarzyna Hawrylak-Brzezowska, od 1992 roku miejski konserwator zabytków we Wrocławiu, oraz Maciej Hawrylak, architekt i wykładowca akademicki, a następnie wnuki: Szymon, Michał, Paweł i Jacek. Początkowo myślała pani jednak o Akademii Sztuk Pięknych. Dlaczego ostatecznie wybór padł na architekturę?
Jadwiga Grabowska-Hawrylak: Maturę zrobiłam w 1939 roku, więc na rozpoczęcie studiów czekałam całą okupację. W rodzinie rzeczywiście nie było architektów, było za to wielu malarzy i z tego względu początkowo myślałam o malarstwie. Ale doszłam do wniosku, że samo rysowanie to za mało. W Krakowie zdałam w końcu na architekturę, jednak wciąż nie otwierano tam wydziału, wobec tego wyjechałam i pośrednio dotarłam do Wrocławia.
Jakie miasto panią ukształtowało, wywarło największy wpływ na pani wrażliwość architektoniczną?
JGH: Przemyśl, w którym się wychowałam. Byłam w nim po prostu zakochana. Mówiło się, że to jest miasto na siedmiu pagórkach, taki mały Rzym. Siedmiu może nie miał, ale dla mnie ważne było, że na tych pagórkach mogłam od dziecka jeździć na nartach. Było tam dużo historycznej architektury, ale był też modernizm przemyski. W latach 30. mój ojciec wybudował dom jednorodzinny, jak z amerykańskiego żurnala. Ludzie podjeżdżali w niedzielę dorożkami, żeby go oglądać. Miał drewnianą konstrukcję szkieletową, obitą modrzewiowymi deskami, duży gzyms i płaski dach. Ściany były pomalowane na biało, a okna i gzyms na niebiesko.
Doświadczenia okupacji wywoływały negatywny odbiór wszystkiego, co niemieckie. Tymczasem pani krótko po wojnie znalazła się w poniemieckim Wrocławiu. Jaki był wasz stosunek, jako studentów architektury, do tego niemieckiego dziedzictwa, dzieł Poelziga, Berga, Lauterbacha czy Scharouna?
JGH: Docenialiśmy współczesną architekturę Wrocławia, takie obiekty jak Hala Stulecia, dom handlowy Ericha Mendelsohna, hotel Hansa Scharouna, nowoczesne założenia osiedli mieszkaniowych Biskupin, Sępolno i wiele innych. Może na początku to było obce miasto, ale specjalnie tego nie odczuwaliśmy. Na urodę Wrocławia wpływała nie tylko architektura, ale też duża ilość zieleni i przepływająca przez niego rzeka. Jako studenci zdawaliśmy sobie sprawę, że naszym zadaniem będzie odbudowa tego miasta, uczynienie go polskim, ale przede wszystkim do znakomitych nazwisk niemieckich dodanie polskich.