CZAS NOWYCH WYZWAŃ: Konkursy z perspektywy uczestnika i sędziego
Wszyscy powtarzamy jak mantrę, że tylko poprzez konkurs można otrzymać rezultat spełniający oczekiwania kierowane przez i pod adresem projektantów, inwestorów, władz miast, mieszkańców itd. Jaka jest jednak konkursowa korzyść z punktu widzenia przystępujących do nich architektów i architektek?
Ponad pół wieku temu, gdy byłem jeszcze na studiach (1967), dostałem propozycję udziału w międzynarodowym, bogato obsadzonym i wyśmienicie sądzonym konkursie na projekt miasta i śródmieścia Espoo w Finlandii. Chodziło o prace pomocnicze, kreślenie, tworzenie makiety, odręcznie rysowane perspektywy itp. Praca otrzymała pierwszą nagrodę i była fetowana we wszystkich liczących się na świecie branżowych pismach. Był to dla mnie zachęcający początek – również dlatego, że w odróżnieniu od bezpiecznych projektów uczelnianych wykonywanych pod opieką asystentów tutaj mogłem poznać projektowanie w świecie dorosłych. To było jak start juniora w wyścigu seniorów, co podnosiło poziom ekscytacji i zachęcało do dalszych konkursowych prób. Jako studenci zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w istniejących w owym czasie biurach projektowych skrzydeł raczej nie rozwiniemy. Praca asystenta na uczelni nie była aż tak jednostajna, ale i tak przegrywała z projektowaniem konkursowym, gdzie sami mogliśmy decydować, co i jak rysować.
Uczestnictwo jako realizacja marzeń
Popędzani rodzajem konkursowej niecierpliwości, w pierwszym dziesięcioleciu po studiach razem z moimi ówczesnymi współpracownikami i współpracowniczkami, wzięliśmy udział blisko w 40 konkursach. Dodatkową motywacją do startu w kolejnych był fakt, że zwykle w co drugim zdobywaliśmy jakieś nagrody i wyróżnienia. Nie czuliśmy przy tym, że bierzemy udział w wyścigu szczurów albo pracujemy ponad siły. Fakt, nie trzeba było wówczas pilnować godzin pracy, budowaliśmy samych siebie, a nie wielkość jakiejś mitycznej, biurokratycznej machiny, która miałaby nas zatrudniać.
Nie bardzo przeszkadzało nam także kreślenie grafionem, potem grafosem, a później rapidografem (co to był za postęp!), bo po prostu nie było innych narzędzi. Komputer jako urządzenie wspomagające projektowanie nie istniał. Graficzne popisy na planszach, wykonywane za pomocą wspomnianych przyrządów, raczej cieszyły niż irytowały. Wspomagały nas przykładnice, krzywiki, ekierki, linijki, kątomierze, szablony i inne ówczesne wynalazki pomagające w kreśleniu. W zasadzie – z braku czasu - wszystko od razu kreśliliśmy tuszem „na czysto” na planszach, bez podrysów ołówkowych.
Plansze zresztą też szykowaliśmy sami: na płyty naklejaliśmy najpierw podkład mapowy (smarując całą planszę przygotowanym samemu krochmalem, starannie naciągając papier i zostawiając całość do wyschnięcia pod obciążeniem). Potem to samo robiło się z kalką – wszystko z obu stron plansz, żeby uniknąć ich zwichrowania. Opisuję to dokładnie, żeby dzisiejszy czytelnik miał pełny obraz, co oznaczał udział w konkursach w pierwszych latach 70. i jeszcze 80.
Za to oszczędzaliśmy czas na formalnościach. Udział w konkursie zaczynał się od zakupu za 100 złotych w siedzibie SARP-u rolki z podkładami mapowymi i cienkiej książeczki z informacjami, co należy zaprojektować, do kiedy i co dołączyć do projektu, żeby zachować anonimowość. To było wszystko. Można jeszcze było składać pytania. Choć nie pamiętam, jak się odbierało odpowiedzi, z pewnością nie było to czymś bardzo kłopotliwym.
Nadmierny (być może) wysiłek intelektualny i fizyczny w tygodniu przed terminem oddania pracy i owe słynne bezsenne noce poświęcane na kreślenie projektu „na wariata”, rekompensowaliśmy sobie, Boże odpuść, równie bezsennymi, niegrzecznymi nocami z kieliszkiem w ręku i grzecznymi śniadaniami (gruszki w czekoladzie) w kawiarni Zielona Gęś, (al. Niepodległości, róg Batorego, Warszawa). Jak dobrze poszło – po tygodniu otrzymywaliśmy telefoniczną rozmowę o nagrodzie lub wyróżnieniu i ruszaliśmy w podróż do Głogowa, Augustowa czy Bydgoszczy po nagrodę wypłacaną w gotówce i na dyskusję.