Kropla drąży skałę: Ewa Kuryłowicz
Większość architektów to mężczyźni, więc mężczyźni piszą historię i lansują swój punkt widzenia, nawet nie bardzo o tym wiedząc. Tak szybko tego „nie przewrócimy”, ale jestem zdania, że to kwestia ewolucji. Jak mówi łacińskie przysłowie: kropla drąży skałę nie siłą, a częstym padaniem – zmiana jest nieuchronna. Ewa Kuryłowicz o tym, co pozwoliło jej odnieść sukces w pracy projektantki i wykładowczyni.
Agata Twardoch: Studiowała Pani na Politechnice Warszawskiej, a po drodze trochę w Stanach Zjednoczonych, co w latach 1970 nie było ani łatwe ani często spotykane.
Ewa Kuryłowicz: Na przełomie 1974 i 1975 roku przez jeden semestr studiowałam na Iowa State University w Ames, w ramach wymiany, którą z tą uczelnią prowadził mój wydział. Ta Iowa budzi pewien uśmieszek, bo to przecież Midwest i sami farmerzy... Ale bogaci farmerzy! Mieli fantastyczny uniwersytet, świetnie wyposażony i z taką biblioteką, jakiej nie widziałam już potem nigdzie indziej, na żadnej z amerykańskich uczelni. Te studia otwarły mi oczy na świat, bo oprócz samych zajęć zwiedziliśmy prawie całe Stany Zjednoczone, bez Florydy. Ten wyjazd to był ważny fragment moich studiów, które kończyłam po powrocie do Warszawy. Tu też broniłam doktorat i habilitację. W 2000 roku zaczęłam pracować jako profesor nadzwyczajny, a w roku 2014 uzyskałam tytuł profesora zwyczajnego. Karierę akademicką wypełniłam na wszystkich szczeblach. Przy okazji cały czas byłam aktywna jako projektant. Najpierw, do 1990 roku, pracowaliśmy ze Stefanem popołudniami, tak jak pozwalała nam na to praca na etacie. Stefan wychodził z państwowego biura projektów o 16.00, ja kończyłam wtedy zajęcia na uczelni i zostawało jeszcze sporo czasu, który można było wykorzystać na projektowanie. Oboje mieliśmy do tego ogromny zapał. Dzięki temu, że dzieliliśmy tę pasję, nigdy nie miałam problemu z tym, żeby pracować w zawodzie.
Mój mąż doskonale rozumiał tę potrzebę, ponieważ miał podobną. W tej mierze bardzo dużo zawdzięczam też jego mamie – jeszcze żyjącej pani architekt, Alinie Kuryłowicz, która sama, chociaż zrobiła dyplom w 1952 roku, też na warszawskim wydziale, nigdy nie pracowała w zawodzie. Tak jej się ułożyło życie. Pracowała jako plastyk w warszawskich kinach, bo to dawało jej elastyczność czasową, a na skutek różnych okoliczności życiowych wylądowała w pewnym momencie z trójką dzieci na własnym utrzymaniu. W związku z czym żadna praca od 8-ej do 16-ej nie wchodziła w grę. I ona bardzo mi pomogła. Powiedziała: „Ja nie mogłam pracować jako architekt, ale Tobie pomogę, żebyś Ty mogła”. I naprawdę mi pomogła ogromnie. To był taki splot szczęśliwych okoliczności. Wiem, że nie wszystkie kobiety tak mają, ale ja miałam i to wykorzystałam. Nadal wykorzystuję ten drive do tego, by być w zawodzie nogami i rękami. Tytuły akademickie zdobywałam po to, żeby pracować samodzielnie. Żeby nikt mi nie mówił, jak mam uczyć i czego mam uczyć, tylko żebym mogła decydować sama. A to jak wiadomo w naszym systemie jest możliwe tylko, gdy jest się samodzielnym pracownikiem nauki. Doktorat jeszcze do tego nie wystarczy, trzeba mieć habilitację. Dopiero po habilitacji mogłam w czasie dyskusji z każdym profesorem powiedzieć: „Tak, rozumiem ten punkt widzenia, ale mój jest inny”. I nikt już nie mógł mi tego zabronić. Zresztą z tego samego powodu do profesury namówiłam Stefana, który nie bardzo chciał się po tych szczeblach wspinać, ale jako osobie niezwykle niezależnej, bardzo mu się podobało to, że nikt mu nie będzie mógł niczego na wydziale kazać.
Czytaj też: Architektura – męski klub? |
Nazwisko Pani Profesor jest pierwszym, które pojawia w każdej rozmowie o kobietach w architekturze. Przejrzałam wiele tych rozmów i praktycznie w każdej pada pytanie o architekturę kobiecą. Wiem, że konsekwentnie podkreśla Pani, że nie widzi różnicy między projektami prowadzonymi przez kobiety i przez mężczyzn, ale moje pytanie jest inne: czy wyobraża sobie Pani, żeby jakiegokolwiek mężczyznę architekta za każdym razem pytać o architekturę męską? Czy Stefana Kuryłowicza ktokolwiek prosił, o to czy mógłby scharakteryzować męską architekturę?
This is a man’s world – oczywiście. Większość architektów to mężczyźni, więc mężczyźni piszą historię i lansują swój punkt widzenia, nawet nie bardzo o tym wiedząc. To jest sztuczne, lecz wynika z bardzo długiej historii. Tak szybko tego „nie przewrócimy", ale jestem zdania, że to kwestia ewolucji. Jak mówi łacińskie przysłowie: kropla drąży skałę nie siłą, a częstym padaniem – zmiana jest nieuchronna. Pokrzykiwania mizoginów i seksistów, które tu i ówdzie słyszymy, są dla mnie niczym innym jak efektem paniki i chęci „zawracania Wisły kijem”. Tej zmiany nie da się już zatrzymać. My kobiety doszłyśmy do tego, że możemy wyrażać swoje ambicje i dążenia. Nie ma żadnego powodu, żeby były one mniejsze tylko dlatego, że rodzimy dzieci. A jeszcze wkręcanie do tego sił boskich i metafizycznych jest dla mnie objawem już nie tyle samej paniki, ile desperacji! Różnice między kobietami a mężczyznami są, oczywiście, różnimy się, ale też się uzupełniamy. Natomiast te różnice nie wpływają na naszą zdolność do projektowania. Naprawdę, w takim dużym zespole, w jakim pracowaliśmy ze Stefanem, i teraz gdy już działamy bez niego, jest nie do wyśledzenia, który projekt powstał w zespole złożonym z kobiet architektów, czy prowadzonym przez kobietę.
Bardzo mi się podoba ta narracja bazująca na desperacji. Daje nadzieję na trwałą zmianę! Po drodze udało się Pani Profesor w jednej wypowiedzi przeskoczyć całą, bardzo długą edukację i wszystkie ścieżki kariery, ale ja nie chciałabym przeskakiwać nad Pani dyplomem i doktoratem, a przede wszystkim nad osobą promotorki - profesorki Haliny Skibniewskiej. Jaką była nauczycielką? Jak się z nią pracowało?
Całkiem niedawno zdałam sobie sprawę, że najważniejszych rzeczy w życiu zawodowym nauczyłam się od kobiet. I moim zdaniem tak powinno być – jesteśmy innymi istotami niż mężczyźni. Nie ma sensu ani powodu, żeby z tą swoistością walczyć, dlatego warto uczyć się od do nas podobnych. Natomiast gdy byłam młoda, nawet nie zakładałam, że tak będzie. I zmianę zdania w tym względzie w ogromnej mierze zawdzięczam właśnie profesor Skibniewskiej. To było w 1975 roku, gdy pani profesor wróciła na wydział po przerwie. Co ciekawe ona przyjęła zasadę, która potem, po roku 90, nie wszystkim się podobała – że, aby mieć na coś wpływ, trzeba się zaangażować, a nie odcinać. Stąd prowadziła dość mocno widoczną działalność polityczną, była nawet wicemarszałkiem sejmu. Dla niektórych były to zbyt daleko idące kompromisy, natomiast ja ją znałam bardzo dobrze i widziałam jak ona ten fakt wykorzystuje. Wykorzystywała go głównie po to, żeby działać na rzecz – jak wtedy się mówiło – inwalidów, a wówczas byli to ludzie kompletnie niewidoczni. I nie widziałam żadnej sytuacji, w której ten jej kompromis sięgałby gdziekolwiek dalej. Halina Skibniewska była niesłychanie charakterystyczną postacią z bardzo szerokim wykształceniem, nie tylko architektonicznym, z ogromną kulturą. Sama o sobie mówiła, że jest uczennicą profesora Gutta, a wtedy na wydziale był kult profesora Pniewskiego – bardzo prominentnego architekta, zwłaszcza w Warszawie – autora przebudowy Sejmu, wielu sądów i swojej willi, obecnie muzeum. Natomiast profesor Gutt był całkiem inny.
Piewcy różnic między architekturą męską a kobiecą powiedzieliby pewnie, że uprawiał architekturę kobiecą. Poza tym pani profesor była też absolwentką wydziału socjologii i to jej „społeczne ramię”, w połączeniu z ogromnym talentem projektantki, czyniły z niej zupełnie fascynującą osobę! Ja trafiłam na jej zajęcia, gdy zaczęła się tematyka mieszkaniowa i mieszkalnictwo. Domy jednorodzinne u nas się robiło na drugim roku, a to był trzeci. Panowało wtedy przekonanie, które nadal troszeczkę obowiązuje, że architektura mieszkaniowa to nie jest architektura. Że prawdziwa architektura, to budynki użyteczności publicznej, budynki reprezentacyjne i ogromne skale, no ewentualnie – pałace albo megarezydencje. Natomiast zwykła mieszkaniówka to takie „chlebowe” zajęcie dla projektantów, taka krzyżówka do rozwiązania. A ona pokazała nam, że nic z tego nie jest prawdą, że projektowanie zabudowy mieszkaniowej to niezwykle twórcza działalność, wymagająca ogromnej dyscypliny i talentu, który trzeba trochę zalgorytmizować. To były lata 70., byliśmy uczeni architektury prefabrykowanej, gdzie na przykład wszystkie łazienki były bez okien. Wtedy wydawało się oczywiste, że jak się rysuje mieszkanie, to łazienka jest upchnięta gdzieś w środku i nie ma prawa do światła dziennego. A profesor Skibniewska potrafiła zapytać: „Dlaczego nie robicie w łazienkach okien? Pomyślicie o tym, ile czasu człowiek tam spędza!”. To także ona powiedziała mi o książce Pochwała cienia Junichiro Tanizakiego, w której jest poemat o tym, jak człowiek powinien spędzać czas w, za przeproszeniem, wychodku. Więc z nią to było takie odkrywanie świata na nowo. Przekonywała nas, że człowiek w mieszkaniu się realizuje, że spędza w nim bardzo dużo czasu.
Albo inny przykład: to był okres, gdy dopiero wyszliśmy z normatywów gomułkowskich i wszyscy je krytykowali jako nieżyciowe i nieludzkie, a ona zgodnie z nimi zaprojektowała Sady Żoliborskie, które przecież nadal budzą podziw rozwiązaniami i architekturą! Kiedy wróciłam ze Stanów, pani profesor zapytała mnie, co sądzę o Ameryce. Poza zachwytami nad miastami, które rzeczywiście były zapierające dech w piersi, powiedziałam, że dziwi mnie, że taki szczęśliwy kraj, że prawie wszystko ma, ale na ulicach pełno jest nieszczęścia – młodych okaleczonych ludzi na wózkach i o kulach. Profesor Skibniewska popatrzyła na mnie i powiedziała: „Dziecko, u nas oni też są, tylko nie mają jak wyjść z domu..." I mnie się wtedy zapaliły wszystkie lampki w głowie. Od razu postanowiłam, że swój dyplom poświęcę temu zagadnieniu. Zaprojektuję mieszkania dostępne dla niepełnosprawnych. A z tamtą technologią i normatywami to było bardzo trudne zadanie. Nie chciałam, żeby architekturę zdominowały pochylnie, ani nie chciałam mieszkaniom specjalnym poświęcić jedynie parteru. Od początku zależało mi, żeby te mieszkania były rozsiane po całym osiedlu, żeby były w zróżnicowanej ofercie i na równych prawach. Mieszkania dla osób na wózkach musiałam konstruować na bazie obowiązujących modeli i mogły być jedynie o jedno oczko większe, czyli M3 mogło pełnić rolę M2, M2 – M1. W końcu udało mi się to zrobić konsekwentnie, jakieś nagrody się posypały – pewnie głównie za samo zamierzenie i za to, że w ogóle zwróciłyśmy uwagę na problem. To był rok 1976. Kto wtedy słyszał o potrzebach osób niepełnosprawnych!? Gdy postanowiłam pisać doktorat, wybór tematu był naturalny. Skoro już pokazałam, że da się projektować mieszkania przyjazne osobom – na początek – na wózkach w całkiem zwyczajnym osiedlu, musiałam zająć się tą kwestią w obiektach użyteczności publicznej. I znowu profesor Skibniewska została promotorem mojego doktoratu, tak że była ze mną przez wiele lat. Pracę habilitacyjną, na podstawie książki o projektowaniu uniwersalnym, broniłam w 1996 roku, a to już, jak wiadomo, robi się bez promotora, więc potem nasze drogi się rozeszły, ale cały czas wspominam ją z ogromną wdzięcznością i sympatią. Gdy jest mowa o kobietach architektach mówię o niej zawsze na pierwszym miejscu.
Pani kariera jako architektki bardzo silnie związana jest z Wydziałem Architektury Politechniki Warszawskiej.
Na warszawskim wydziale zaczęłam pracować w zasadzie jeszcze jako studentka, najpierw prowadziłam zajęcia w zakładzie rysunku, malarstwa i rzeźby, ale zatrudniona zostałam po dyplomie. Dostałam dyplom z wyróżnieniem i dzięki temu mnie od razu przyjęli. „Zaokrętowałam się" na pierwszym roku, który do tej pory jest moim oczkiem w głowie. Uważam, że to najważniejszy moment nauki – ten początek, gdy studentom trzeba na nowo opowiedzieć świat. Skąd się wzięły drzwi, z czego się wzięło okno – ktoś to kiedyś wymyślił, ale po co? Dlaczego? Zawsze uważałam, że przede wszystkim nie można zmarnować talentów, które ludzie mają i na to trzeba uważać od początku. Trzeba je umieć odkryć i później umiejętnie poprowadzić. Pamiętam, że kiedyś ofuknął mnie jeden z profesorów, gdy już jako asystentka, prowadząc projekt zatytułowany dom jednorodzinny, podczas przeglądu powiedziałam studentowi, że ja przede wszystkim nie chciałabym zepsuć tego, z czym on ten projekt zaczyna, a fakt, że akurat ja jestem nauczycielem nie powoduje, że mogę mu coś „kazać”. I profesor wtedy powiedział, że tak nie powinno się stawiać sprawy, że student musi wiedzieć, gdzie jest jego miejsce, a pozycja nauczyciela nadaje mu status wyroczni – student zaś jest tylko uczniem.
Ja nigdy tak nie myślałam; zawsze byłam i nadal jestem przekonana, że za 5 lat ten student będzie moim kolegą, więc nie ma specjalnego powodu, żebym się specjalnie wywyższała. To jest taki delikatny balans pomiędzy relacją, w której jednak przekazujemy wiedzę i doświadczenie, i chcemy uniknąć sztucznego partnerstwa, oraz poczuciem, że nie stoimy przed białą tablicą, ale przed człowiekiem, który ma swoją wrażliwość, zdolności i pewne skłonności do tego zawodu. Same egzaminy wstępne są niezwykle wymagające i ich przejście o tym świadczy. Z naszych studentów każdy ma jakiś talent, ale te talenty niekoniecznie są takie, że od razu wszyscy „trzaskają” jakieś superprojekty. Jeden lepiej czuje skale urbanistyczne, inny – kwestie związane z architekturą krajobrazu. Jeden jest lepszy w rozwiązaniach detalicznych, kolejny we wnętrzarskich. I dobrze, bo potem potrzebujemy zespołów, których siła polega na tym, że ludzie o różnych kompetencjach potrafią się odnaleźć, wspierać i razem działać. Postać heroiczna, romantycznego projektanta, demiurga, który posiadł wszystkie talenty i jest samodzielny, jest już nieaktualna. Podczas mojej 43-letniej kariery, udało mi się odnaleźć i pokierować ludźmi, którzy robią teraz bardzo szczególne rzeczy. Na przykład piszą. Bo udało mi się zauważyć, że architektoniczna publicystyka, opowieści, wychodzą im lepiej niż innym. Wobec tego mówiłam: „Staraj się pisać, pisz więcej, to jest też architektura tylko troszeczkę inaczej widziana”. Myślę, że takie indywidualne i uważne podejście do studentów jest dobre.
Zdecydowanie! Również jestem zdania, że w tej pracy pomaga przekonanie, że od samego początku mamy do czynienia z pełnowartościowym człowiekiem, który ma coś do powiedzenia, a nie z kimś pośledniejszym…
Któremu można coś narzucać, prawda? Takie przedmiotowe traktowanie bardzo się potem na tych studentach odbija. Jedna z moich koleżanek wspomina, że na pierwszym roku miała zajęcia z bardzo autorytarnym asystentem i swoje projekty prowadziła zgodnie z jego wizją. On mówił, jak ma być i ona to rysowała. Dostawała piątki, ale w jej opinii to było coś strasznie brzydkiego, źle się z tym czuła. Dużo czasu zajęło jej odkrycie, że woli dostawać tróje, ale projektować zgodnie ze swoimi przekonaniami. Można zatem i takie niszczące rzeczy ludziom zrobić, choć jestem przekonana, że asystent chciał dobrze.