Maciej Miłobędzki
Bardzo wiele rzeczy na styku architektury i życia w architekturze wymaga redefinicji, m.in. te związane z klimatem. O relacjach architektury z przyrodą, i funkcjonowaniu w ramach wielkiego aparatu biznesowo-urzędniczo-technokratycznego z Maciejem Miłobędzkim rozmawia Maja Mozga-Górecka.
„Potrzebujemy redefinicji wielu pojęć” – stwierdził Pan podczas majowej dyskusji w ramach cyklu Wartości w architekturze, organizowanego przez miesięcznik „Architektura-murator”. Które z nich uważa Pan za najpilniejsze?
Bardzo wiele rzeczy na styku architektury i życia w architekturze wymaga redefinicji, m.in. te związane z klimatem. Mamy od dziesięcioleci ustalony standard zamieszkiwania, który uważamy za niewzruszony. Niekoniecznie słusznie. Na przykład stabilność temperatury w budynkach. Ktoś wymyślił, że należy utrzymywać ją na poziomie 20-21ºC przez cały rok. Pomysł osobliwy, zwłaszcza gdy na zewnątrz jest +35ºC lub –25ºC. Ustalając takie standardy, skazujemy się na izolację, odcięcie od otoczenia, od metabolicznych związków człowieka z architekturą i światem zewnętrznym. Tworzenie takich barier ma też konsekwencje natury technicznej: musimy szczelnie zamykać budynki, kontrolować każdy ciąg powietrza. Istotna jest poza tym kwestia, jak rozumiemy relację architektury i tego, co nazywamy przyrodą. Traktujemy architekturę jako wytwór człowieka i oddzielamy ją od przyrody, jakby człowiek nie był tej przyrody częścią. Tworzymy sztuczne bariery. Zapominamy, że myślenie ekologiczne w głębokim znaczeniu to nauka o relacjach. Ten izolacjonizm, który jako architekci uprawiamy, jest jednym z najpoważniejszych problemów i wyzwań. Należałoby się wyzwolić z takiego sposobu myślenia.