Dariusz Herman

2020-08-27 12:03 Rozmawiała: Maja Mozga-Górecka
Dariusz Herman
Autor: fot. Alla Boroń Dariusz Herman

Ważne jest dla mnie, by budynek nie tylko zachwycał, ale też rozwiązywał problemy, np. dysfunkcji, w które popada organizm miejski. O tym, do jakich przewartościowań w architekturze powinno dojść w wyniku pandemii koronawirusa, dyskretnym uroku prowincji i głównych zasadach projektowych z Dariuszem Hermanem rozmawia Maja Mozga-Górecka.

Jest Pan przewodniczącym jury konkursu ŻYCIE W ARCHITEKTURZE. Kryteria przyjmowane w konkursach na najlepsze realizacje wiele mówią o zmieniających się w środowisku architektonicznym wartościach. Czy takie zmiany Pan widzi w stosunku do poprzednich edycji?

Śledzę ten konkurs od jego powstania i uważam, że daje ciekawą panoramę polskiej architektury. Co ważne, panoramę niezakłamaną, niezniekształconą przez środowiskowe hierarchie, ponieważ nie ma nominacji, a projekt może zgłosić każdy. Znane są narzekania na intelektualną płytkość i wtórność polskiej architektury, jednak patrząc na kolejne edycje z perspektywy poprzednich, trudno nie dostrzec postępu. W tym roku pojawiły się dwie nowe kategorie: najlepszy obiekt projektowany dla klimatu oraz najlepszy obiekt odpowiedzialny społecznie, które same w sobie pokazują zmianę priorytetów i optyki. Mam nadzieję, że to kategorie przejściowe i każdy budynek będzie kiedyś mieć te cechy, że specjalistyczny audyt i liczenie śladu węglowego zostaną administracyjnie narzucone. Zwracaliśmy podczas obrad uwagę, by cechy, o których mowa, nie były drugo- czy trzeciorzędne, ale istotne dla oceny funkcjonowania budynku. Prawdziwą troskę o planetę nie zawsze widać na pierwszy rzut oka, często za budynki ekologiczne uważa się te, które szastają energią, ale mają trawę na dachu. Konkurs wyraźnie pokazał też, że w wyniku pandemii powinno dojść do przewartościowań w mieszkaniówce. Inaczej jako architekci patrzymy dziś na przestrzenie zewnętrzne, które pozwalają poćwiczyć, porozmawiać z sąsiadami, lepiej znieść przymusową izolację: balkony, otwarte patia, tarasy dostępne dla społeczności. Doszła kwestia pracy i nauki zdalnej. Przed pandemią nie zwracaliśmy na to aż takiej uwagi. Postawiła też ona pytania o przyszłość budynków biurowych.

A co dla Pana jest największą wartością w architekturze?

Na pewno ważne jest dla mnie, by budynek nie tylko zachwycał, ale też rozwiązywał problemy, np. dysfunkcji, w które popada organizm miejski. Najogólniej mówiąc, zasady, którymi się kieruję i które są dla mnie najważniejsze, pochodzą od Witruwiusza. Mogę je sprowadzić do zasady trwałości, która ma kilka aspektów. Aspekt fizyczny pozwala budynkowi wytrwać jak najdłużej. Funkcjonalny oznacza, że budynek jest na tyle przemyślany i logiczny, że łatwo przyjmie nowe funkcje, pozwoli na adaptację do nowych potrzeb. Estetyczny wskazuje na ponadczasowość. Wiele jest obiektów, które znikły z tego padołu, bo uznano je za śmieszne, kiczowate. Nic tak nie szkodzi środowisku, jak moment powstawania i utylizacji budynku. Zasada trwałości zawiera więc w sobie również aspekt ekologiczny. Budynki obliczone na 20 lat mają dla mnie prawo bytu pod warunkiem, że ich utylizacja będzie bezkrwawa, da się je rozłożyć na części zamienne i powtórnie wykorzystać. Myślę, że żyjemy w czasach wielkich przemian, jesteśmy zanurzeni w rewolucji energetycznej. A skoro rozmawiamy o zmieniających się priorytetach, wrażliwości, odpowiedzialności w architekturze, to dziś 10 razy bym się zastanowił, zanim drogą morską sprowadziłbym kamień z Indii. Użyliśmy go na elewacji w katowickiej bibliotece. Wielu kolegów pytało, co to za kamień i wtedy nam to zainteresowanie nawet schlebiało. Potem się dowiedziałem, jakimi strasznymi trucicielami środowiska są kontenerowce i naprawdę źle się z tym czuję.

Od początku kariery związany jest Pan z Koszalinem. Jakie zalety i wady ma dla architekta miasto powiatowe?

W Koszalinie się urodziłem i wróciłem tu po studiach. Wkrótce po założeniu pracowni wygraliśmy dwa konkursy, zaczęły się dwie budowy. Pozostanie na miejscu wydawało się rzeczą naturalną. Jeden z naszych wykładów skierowanych do młodych architektów nosił tytuł: "Dyskretny urok prowincji". To była pochwała lokalności, apel do młodzieży – wracajcie do swoich miast i miasteczek, wszędzie istnieją zadania dla architektów, ich waga będzie tak duża, jak wiele ambicji i zaangażowania włożycie w swoją pracę. Głosiliśmy, że prowincja to pojęcie psychologiczne, a nie geograficzne, no i relatywne. Pamiętam jak mówiliśmy, że do Berlina jedziemy trzy godziny a do Warszawy sześć. Oczywiście na prowincji pewnych obiektów się nie buduje. Remedium na to są konkursy architektoniczne. Można realizować obiekty z dala od domu, traktując swoje miasto jako bazę. Naiwne? Nie, to historia HS99. Obecnie, działając jako pracownia HMS ARCHITEKTURA, też nie ograniczamy się do tematów z Koszalina. Projektujemy w Olsztynie, Warszawie, Gdyni, Świnoujściu, ale również tu bliżej – w Kołobrzegu, Białogardzie czy w okolicznych miejscowościach nadmorskich. Wracając do Pani pytania o zalety i wady miasta powiatowego… to rzecz niezwykle indywidualna. Bardzo sobie cenię spokój i poszanowanie czasu, przeważają one nad wadami. No i wydaje mi się, że nie mógłbym żyć bez morza.

Szukasz innych wydań ?

Sprawdź archiwum