Akademia przez duże A
Kreatywność potrzebuje takich warunków, jakie kojarzymy ze starożytną Akademią – tolerancji, szacunku i wolności oraz, oczywiście, wyzwań. Nasze inicjatywy, OSSA i AGORA, to próby wygospodarowania przestrzeni spotkania i dialogu, a także pewnego rodzaju inkubatora dla nowych podejść odpowiadających dynamice zmian we współczesnym świecie – w cyklu Architektki Gabriela Rembarz i Justyna Pęczek, wykładowczynie WA PG, o łączeniu nauki z praktyką projektowania.
Agata Twardoch: Chciałam z Wami porozmawiać o umiędzynarodawianiu polskiej uczelni i o łączeniu nauki z praktyką. Jesteście inicjatorkami i pierwszymi organizatorkami - w 1997 roku - warsztatów Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Studentów Architektury. W listopadzie „Architektura-murator”, przy okazji swoich 25. urodzin, nagrodziła je jako Inicjatywę 25-lecia. Wiem, że to stare wspomnienie, ale też ciekawa historia.
Justyna Martyniuk-Pęczek: To były całkiem inne czasy. Dostęp do rzeczy, informacji, nawet do ludzi w 1997 roku był diametralnie inny. Nie było przecież internetu. Nie było możliwości, żebyśmy rozmawiały uśmiechając się do siebie, tak jak teraz: Ty w Gliwicach, my w Gdańsku. W ogóle nie było łatwo mieć znajomych tak daleko. Nie było wiadomo, jak wyglądają studia na innych wydziałach, jaki jest poziom, kto na nich studiuje. Docierały do nas jakieś plotki, ale niewiele więcej. Warsztaty zrodziły się z potrzeby spotkania i wymiany. Poznania tego, co się dzieje poza naszym Gdańskiem.
Gabriela Rembarz: Myśmy się dzięki tej pierwszej OSSIE poznały. Justyna była wtedy studentką, i razem z Grzegorzem przyszli do mnie i do Anny Awtuch z pomysłem na takie spotkanie. A my, młode asystentki, dałyśmy się w ten projekt absolutnie wkręcić. Mnie się bardzo dobrze pracowało z młodszymi ludźmi, bo w mojej generacji, szczególnie wtedy, w 1997 roku, nie do pomyślenia było, żeby angażować się w takie niezarobkowe przedsięwzięcie. Przecież można było robić interesy, założyć działalność. Z Justyną połączyła nas taka trochę społecznikowska potrzeba działania.
JMP: I ciekawość ludzi.
GR: W ogóle potrzeba zmiany i wpływu na rzeczywistość. A w 1997 roku całkiem inne były też relacje na uczelni.
AT: Większy dystans?
GR: Profesorowie byli w wieku naszych dziadków. Potem następowała pokoleniowa przerwa, bo ówcześni 40- czy 50-latkowie zajmowali się właśnie tymi „biznesami”, więc nawet jeżeli pracowali na uczelni, to ich życie kręciło się raczej dookoła zewnętrznej działalności. Potem byliśmy my, niewiele po studiach. Jak pływacy na otwartym morzu. Możliwości były jednocześnie i duże, i żadne. Wszystko zależało od indywidualnego potencjału i szczęścia. A z drugiej strony doświadczenia na Zachodzie były nader rzadkie, a ja wróciłam po studiach w Stuttgarcie, i dużo rzeczy w Polsce okazywało się nie do zniesienia.
JMP: Wszyscy chcieliśmy zmiany. Mnie zależało także, żeby powstało coś w rodzaju grupy wsparcia; żeby można było dowiedzieć się od innych studentów, gdzie wyjechać na studia zagranicę i jak ciekawiej studiować architekturę.
AT: Czy organizując te pierwsze warsztaty miałyście jakiś wzorzec?
JMP: Idea OSSY zrodziła się podczas warsztatów EASA (European Architecture Students Association). Wówczas było to dosyć elitarne międzynarodowe spotkanie. Wzięłam w nim udział w 1997 roku w Plymouth. Wtedy, wraz z innymi Polkami i Polakami, stwierdziliśmy, że chcemy przenieść tę ideę na grunt polski.
AT: Jaki był temat pierwszej OSSY? Pamiętacie jeszcze?
GR: Oczywiście! To akurat była rocznica tysiąclecia Gdańska i chciałyśmy znaleźć lokalny temat. Zdecydowałyśmy się, co było kontrowersyjne, na plac Solidarności. Bo wtedy Solidarność nie była popularnym motywem. Dziedzictwo, tożsamość, solidarność – to już wszystkim wychodziło uszami. Ten temat połączył dwie kwestie: tradycję tysiącletniego miasta i wyciekający między palcami etos Solidarności. Wybrałyśmy takie trudne zagadnienie, żeby warsztaty nie zamieniły się w wyścig: „kto zrobi lepszą koncepcję projektową?”
JMP: Ja pamiętam energię w tej grupie i to, że studenci pracowali sami. Nie potrzebowali nikogo z zewnątrz, mistrza. Nie było tutorów w dzisiejszym znaczeniu. Zaglądali do nas asystenci, podpytywali, prowokowali, kwestionowali. Trochę nas drażnili pytaniami: co robicie, dlaczego tak, po co? To podgrzewało atmosferę i pchało wydarzenie w stronę dyskusji zamiast konkretnych projektów.
AT: Mam wrażenie, że Wasza wizja warsztatów nie zmieniła się od tego czasu. Nadal jesteście zdania, że chodzi w nich o myślenie i przeżywanie, a nie o zwalającą z nóg koncepcję?
GR: Tak, bo nie mają one zastąpić procesu edukacji na uczelni. Mają „dać kopa”, inspirację, wytrącić z kolein intelektualnych, w które każdy z nas wpada. Wydaje mi się, że w Polsce – niestety – krytyczne myślenie i krytyczna praca nad projektem nie są najmocniejszą stroną.
JMP: Zazwyczaj Polacy są pragmatyczni: nie lubią tracić czasu i rwą się szybko do konkretnych rozwiązań…
GR: Na zakończenie tych pierwszych warsztatów jedna z grup zrobiła performance. Pamiętam, że skakali przez mur ze styropianu i obsypywali się liśćmi, deklamując manifest. Wyobraź sobie: poważna sprawa, aula Politechniki Gdańskiej, a oni z plecaków wysypują liście. Patrzyłam w przerażeniu na kamienne twarze profesorów! A to miało taki urok, tchnienie szkoły artystycznej, ducha Bauhausu...
AT: Jednak przy podsumowaniu warszawskiej OSSY 2019, kiedy jedna z grup ogłosiła 12 praw - manifest architekta á rebours, który był swego rodzaju performansem – zdenerwowałaś się.
GR: Tak. Na początku trudno się było zorientować, że to prowokacja. Znam zbyt wielu architektów, którzy naprawdę tak myślą: „Buduj za wszelką cenę; Podporządkuj naturę architekturze; Skupiaj się na formie”. Przecież to mogło być na serio…
AT: Ten manifest też miał nas wytrącić z myślowych kolein.
GR: Racja, i to się udało. Część kontestowała, część broniła, wybuchła dyskusja. Wtedy, w 1997 roku, też była publiczna dyskusja, wokół postawionej w jednej z prac tezy, że pomnik Solidarności nie może mieć 66 metrów; że aby ilustrować tę ideę dobrze, powinien mieć raczej 660 metrów. Wydaje mi się, że skala tej dyskusji to był duży sukces.
AT: Przypuszczałyście, że to się tak rozwinie?
GR: Nie. Zresztą, tak jak Justyna już mówiła, do nas dopiero niedawno dotarło, jaki OSSA miała i ma wpływ na scenę architektoniczną, na debatę.
JMP: Możemy w pewnym sensie mówić o generacji OSSY. Możesz być oczywiście świetnym architektem nigdy nie będąc „Ossiarzem”, ale OSSA jest w jakimś sensie doświadczeniem integrującym.
AT: Ja byłam na OSSIE pierwszy raz w 2000 roku. To rzeczywiście było kultowe doświadczenie, o którym z dumą się opowiadało: przepraszam, nie było mnie na zajęciach, bo byłam na OSSIE…
JPM: Kultowe – to jest dobre słowo. Przez kolejne lata OSSA, rzeczywiście stawała się kultowa. Dla mnie także ze względu na przyjaźnie – mamy dzięki niej przyjaciół rozsianych po całej Polsce. I przypuszczam, że spotyka to kolejne roczniki. To też jest ten bardzo ważny wymiar społeczny.
AT: A teraz, skoro zmieniły się realia, jest internet, wszyscy mamy znacznie więcej kontaktów, organizowanych jest więcej warsztatów i otwartych wykładów, zmieniła się też praca na uczelni: na przykład u nas na Politechnice Śląskiej warsztaty są już integralną częścią zajęć, to czy potrzebujemy corocznej OSSY?
JMP: W sklepach powiększył się asortyment i mamy teraz raczej problemy z nadmiarem – podobnie jest z warsztatami. Mamy warsztaty komercyjne i niekomercyjne, miejskie, sponsorowane, w ramach przedmiotów kursowych. Mamy ich tyle, że możemy wybierać – tylko przez tę mnogość nigdy nie wiemy, czy wybraliśmy dobrze. Szczególnie, że przy okazji pojawiają się inicjatywy źle przygotowane, nieciekawe. OSSA miała to szczęście, że była pierwsza. Zdążyła zbudować pewną markę jeszcze zanim pojawiła się taka konkurencja na rynku. Ta marka jest teraz przy okazji jakimś gwarantem jakości.
GR: Ale nie zapominajmy o tym, że małe, kameralne warsztaty, mimo że nie mają tej znanej marki, ani wielkich nazwisk – przecież OSSIE, przez to, że stała się marką, łatwiej jest przyciągać wielkie nazwiska – mogą być równie wartościowe. Zasadniczo jestem zwolenniczką takich mniejszych, „butikowych” wydarzeń. Takich jak nasza AGORA.
AT: Co to jest AGORA?
JMP: AGORA to założona przez nas międzynarodowa mikrosieć badawcza, która skupia naukowców z uniwersytetów z różnych krajów i kontynentów. Między innymi z Anglii, Niemiec, Turcji, USA i RPA. Oczywiście także z Polski, z Politechnik Gdańskiej i Śląskiej. Spotykamy się cyklicznie i w różnych ośrodkach organizujemy konferencje naukowe, seminaria doktoranckie i warsztaty studenckie. To prawdziwa tygodniowa Akademia na temat szeroko rozumianej lokalnej demokracji.
GR: Praca na uczelni to co najmniej dwa – a w naszej branży nawet trzy – obowiązki: uczenie i praca naukowa oraz praktyka projektowa. Naszą główną troskę stanowi zintegrowanie działań na tych polach. Po etapie fascynacji samą dydaktyką i ulepszaniem jej metodologii, chciałyśmy rozszerzyć efekt synergii. Skonstruować jakiś trwalszy mechanizm, w którym działania ze studentami, magistrantami i doktorantami będą lepiej powiązane w ramach uczelni oraz z polem naszych naukowych i praktycznych zainteresowań.
JMP: Ważną kwestią jest także oficjalny transfer wiedzy do praktyki pod szyldem uczelni. Bo tylko to daje możliwość rozwoju badań i międzynarodowego publikowania wyników, o co głównie chodzi w obecnej reformie uczelni.
GR: Chodzi też o lepsze wykorzystanie naszych licznych międzynarodowych kontaktów. To nowy sposób działania.
JMP: Wygląda to wszystko na zaplanowane, cykliczne przedsięwzięcie, ale pamiętam, że wiele decyzji podejmowałyśmy spontanicznie, nawet trochę emocjonalnie, reagując na potrzeby i braki.
GR: Ja byłam już zmęczona doraźnością. Tu takie warsztaty, tam takie, tu konferencja, tam konferencja, ale poszczególne elementy nie tworzyły systemu. Trochę tak jakby za każdym razem trzeba było zaczynać od nowa. Dzięki AGORZE mamy wreszcie jakąś ciągłość pomiędzy poszczególnymi aktywnościami. Jedno działanie wynika z drugiego.
AT: Jakie były początki AGORY?
GR: Od zawsze naszym celem było uczenie studentów projektowania w kontekście rzeczywistym. Od około 2010 roku Orunia, dosyć problemowa dzielnica Gdańska, stała się naszym living LAB-em. Zaczęłyśmy współpracować z tamtejszym Domem Sąsiedzkim. Moje dwie magistrantki zrobiły dla Oruni ciekawe dyplomy, potem prowadziłyśmy tam kursowe przedmioty. Pierwszy raz w 2014 roku, zakończone ogólnopolskimi tygodniowymi warsztatami i konferencją pod hasłem SLOW SMART ORUNIA. To była taka pre-AGORA. Po tych doświadczeniach znałyśmy już tę dzielnicę dobrze, a mieszkańcy wiedzieli, czym się zajmujemy. Było nam się łatwiej porozumieć. Wtedy powstał też pomysł na poświęcony partycypacji projekt Quo Vadis Gdańsk? – mieszkańcy planują swoje miasto, którego inicjatorem był Przemek Kluz z Gdańskiej Fundacji Innowacji Społecznych. Pierwsze spotkanie pod szyldem AGORY – międzynarodowe warsztaty studenckie i konferencja naukowa – odbyło się właśnie w ramach tego przedsięwzięcia w czerwcu 2015 roku pod hasłem INTERNATIONAL MARKET PLACE. Udało nam się doprowadzić do tego, że nasze warsztaty studenckie skorzystały na infrastrukturze Quo Vadis, a organizatorzy tego wydarzenia skorzystali na naszej konferencji. Zaproszeni profesorowie występowali pod szyldem projektu.
JMP: Warsztaty zainspirowały na przykład powstanie muralu w nieprzyjaznym przejściu podziemnym na Oruni. Po skończeniu projektu nie chciałyśmy się pogodzić z myślą, że cała energia się rozproszy i zniknie. Wreszcie udało nam się doprowadzić do synergii pomiędzy działaniami naukowymi, projektowymi i edukacyjnymi, do czegoś, co podczas pobytu na MIT obserwowałyśmy jako standardową procedurę działań, a czego brak na naszym podwórku nas złościł. Żal nam było to stracić. Wtedy postanowiłyśmy, że powinno to być działanie cykliczne.
AT: Obie byłyście na stażach naukowych w MIT – DUSP SPURS Fellows. Justyna jest też stypendystką Fulbrighta. To stamtąd przywiozłyście tę potrzebę synergii?
GR: Najpierw byłyśmy jeszcze na uniwersytecie w Stuttgarcie, na stypendiach fundacji DAAD. Ja nauczyłam się już wtedy, w 1996 roku, sposobu budowania partnerstwa uczelni z administracją samorządową. Projekty kursowe były wykonywane zazwyczaj jako konsultacyjne dla gmin albo jako prace zlecone. Z tym, że zleceniem nie był zazwyczaj ostateczny projekt, tylko raczej cały blok badawczy: na przykład na temat możliwości dzielnicy, programu funkcjonalnego, historii, etc. Wnioski były potem wkładem w rozwój idei. Nawiasem mówiąc, takie badania przedwstępne to, moim zdaniem, coś czego w Polsce bardzo brakuje. Przy projektowaniu, ale także przy planowaniu czy programowaniu rozwoju, nie korzysta się ze wsparcia nauki.
JMP: Na MIT praca jest zorganizowana w ten sposób, że każdy student dokłada cegiełkę do badań, dzięki którym uczelnia jest taka rozpoznawalna. MIT jako jednostka prywatna musi stale je komercjalizować, z czego wynika także program studiów. Projekty studenckie, a szczególnie te magisterskie, są opracowaniami profesjonalnymi i tak są traktowane. AGORA powstała zatem z zaobserwowanej na MIT potrzeby synergii, z potrzeby połączenia luźnych warsztatów, rozmów i kontaktów w jakąś spójną strukturę.
AT: Wydaje mi się, że w Polsce jest jednak coraz więcej przykładów naukowców angażowanych do tworzenia różnego rodzaju strategii i studiów rozwoju.
GR: Niby tak, ale nawet jeżeli w takich pracach udział biorą pojedyncze osoby, to robią to jako eksperci, projektanci czy nawet aktywiści, nie jako uczelnia. Nie staje się to częścią systemowego kontaktu. Z drugiej strony, uważa się, że nie ma badań naukowych w architekturze, a to bzdura! Nasze środowisko uznaje jedynie formę research by design, czyli badanie przez projektowanie. Ciągle niedoceniony pozostaje wielki potencjał badania przez… badanie!
AT: Szukając synergii i kolejnych połączeń jesienią 2019 roku, zorganizowałyście w Gdańsku spotkanie absolwentów The Special Program for Urban and Regional Studies SPURS MIT, które miało na celu zainicjowanie współpracy między programem SPURS MIT a Politechniką Gdańską. Czy łatwo było zaprosić do Gdańska gości z całego świata?