Jubileusz Maćków Pracowni Projektowej
Te prawie 30 lat to nie jest żelazny dorobek, od którego powinniśmy teraz odcinać kupony. Rzeczy, którymi się dziś chwalimy, za 15 lat mogą być inaczej odbierane, bo przyczyniły się do tego, że z klimatem jest gorzej. Trzymam się zasady: dotychczasowe doświadczenia nas oczywiście budują, ale jest jak w piłce: jesteś tylko tak dobry, jak twój ostatni mecz – ze Zbigniewem Maćkowem rozmawia Maja Mozga-Górecka.
Wystawa w Muzeum Architektury podsumowała blisko 30 lat pracy twórczej Pana pracowni. Czy przyglądając się swoim dokonaniom z perspektywy czasu, miał Pan tę myśl: zrobiłbym to lepiej?
Na początek porządkujące sprostowanie: gdy opisuję pracę biura, wolę zawsze używać pierwszej osoby liczby mnogiej. Zarządzam tą pracą i moderuje ją, ale to nie są tylko moje dokonania. Choć rzeczywiście na koniec dnia biorę odpowiedzialność za to, co wspólnie robimy, czy w postaci wystawy lub nagrody czy dla równowagi także hejtu, który mnie spotyka w Internecie. W odpowiedzi na pytanie, chciałbym mieć tę wiedzę i bagaż doświadczeń – który mam dziś – kiedy zaczynałem, a jednocześnie zachować tamtą energię, beztroskę czy nawet dezynwolturę. Trochę mi tego zostało, ale już nie takie pokłady, jak kiedyś. Pytanie, czy te cechy w ogóle da się pogodzić? Jako pracownia byliśmy pod wieloma względami bezczelni. Wpływał na to fakt, że zaczynaliśmy od zera. Wychowałem się w małej miejscowości robotniczej. Kiedy mówiłem, że chcę studiować architekturę, słyszałem „Synek, przecież to trzeba umieć rysować. I najlepiej, jak ktoś już w rodzinie był architektem, kto pokaże, wytłumaczy”. Innymi słowy: z czym do ludzi. Ale ja do świata miałem nastawienie obrazoburcze. Kwestionowałem zastane schematy. Dziś oczywiście żałuję, że spędzaliśmy tak dużo czasu na rozwiązywaniu drugorzędnych problemów, że tak długo uczyliśmy się jak wyłuskiwać te prawdziwe. Na Zachodzie można wtedy było pójść do dużego biura, zanurzyć się w jego filozofii, pociągnąć ją po swojemu. My zaczynaliśmy w czasie transformacji, która w polskiej architekturze dokonywała się z pewnym opóźnieniem w stosunku do zmian ustrojowych. Gdy kończyłem studia, istniały jeszcze w Polsce duże biura, wszyscy moi koledzy szli do nich pracować. Ja pojechałem na półtora roku do Londynu, zobaczyć jak robi się architekturę na świecie. Gdy wróciłem, po dużych biurach zostały zgliszcza. Pracownię założyliśmy w 1995 roku – w okresie burzy i naporu. Wiele rzeczy w takich warunkach można stworzyć, ale każda wymaga ogromnego wysiłku. Zakładanie zwykłej stacjonarnej linii telefonicznej zajęło nam trzy lata. Dziś to brzmi jak opowieści kombatanckie, ale chcę podkreślić, że biurokracja była straszna a straty energetyczne wynikające z rozwiązywania trzeciorzędnych problemów – niewspółmierne do efektów.