Kreatywność zespołu: Monika Arczyńska

2020-10-27 16:53 Rozmawiała: Agata Twardoch
Monika Arczyńska
Autor: Fot. archiwum Moniki Arczyńskiej Monika Arczyńska

Zespołowa kreatywność najbardziej wybucha, gdy ludzie odkrywają, że projekt nie powstaje z oddzielnych kawałków, ale że one się szczelnie przeplatają. Studenci szybko to wyłapują. Niezwykłe jest przyglądanie się, jak uczą się organizacji pracy i kreatywność rzeczywiście aż eksploduje. Gdańska architektka, wykładowczyni WA PG, o swoich zagranicznych doświadczeniach projektowych i o tym, co z nich przeniosła na polski grunt.

Agata Twardoch: Chciałam porozmawiać o całokształcie Twojej pracy i ścieżce zawodowej: od architektki do urbanistki. Muszę zatem zacząć od początku: studiowałaś na Politechnice Gdańskiej i na Uniwersytecie w Delft. To były dobre miejsca do studiowania?

Monika Arczyńska: Tak, ale pod zupełnie różnymi względami. Oba miejsca nauczyły mnie czegoś innego. Projektowania i kreatywnego myślenia w architekturze nauczyłam się dopiero w Delft. Wcześniej w Gdańsku, poza projektowaniem urbanistycznym w Katedrze Rozwoju Miasta, to były raczej wprawki. Zyskałam tam za to kulturę współpracy. Słyszałam, że na innych polskich wydziałach dominuje wyścig szczurów i duży nacisk kładzie się na indywidualizm. W Gdańsku tego w ogóle nie było i nie jest to tylko moja obserwacja. Gdy pracowałam w Dublinie spotykałam się z opinią, że architekci po Politechnice Gdańskiej są „jacyś dziwni”, gotowi, żeby zostać po godzinach za darmo, aby pomóc reszcie zespołu. Nadal widzę, że ta kultura wsparcia jest odczuwalna na naszym wydziale architektury i że jego absolwenci są bardzo otwarci na współpracę.

Jakiego tematu dotyczył Twój dyplom?

To był kwartał mieszkaniowy w Amsterdamie z mieszkaniami dającymi się adaptować do zmieniających się potrzeb użytkowników – można było je powiększyć o dodatkową przestrzeń. Zainspirowałam się Jednostką Marsylską i jej układem komunikacyjnym, przewidziałam możliwość łączenia lokali z „połówkami” na piętrach z korytarzem. Wszystko było modułowe, ale bardzo proste, bez przekombinowania, „przedesignowania”, czego do tej pory nie lubię. Dyplom broniłam w Gdańsku, ale projekt powstał na podstawie pracy semestralnej z Delft. Wtedy cały system wymiany Erasmus nie był jeszcze taki sztywny jak dziś i dawał więcej swobody.

Po studiach wyjechałaś do Irlandii. Od razu, czy jeszcze po drodze pracowałaś w Polsce?

Pracowałam przez dwa lata. Mieliśmy z „moim osobistym urbanistą”, Łukaszem Pancewiczem, taki układ, że wyjedziemy dopiero, gdy on uzyska obowiązujące jeszcze wtedy uprawnienia urbanistyczne. Nie chciał zaczynać wszystkiego od zera. Mnie cały czas bardzo ciągnęło za granicę. Zapisaliśmy się nawet na kurs niderlandzkiego i poważnie myśleliśmy o wyjeździe do Holandii, gdzie w architekturze działy się najbardziej ekscytujące rzeczy. Ale zanim mogliśmy wyjechać, spędziłam w Gdańsku bardzo intensywne dwa lata. Żeby sobie zapełnić „dziurę” po Delft, które było wspaniałym intelektualnym wyzwaniem, zapisałam się na studia doktoranckie. Poza tym zaczęłam pracę, a wtedy w ogóle nie było pracy dla architektów! Najpierw byłam zastępczynią kierownika budowy, gdzie właściwie zajmowałam się samymi bzdurami. Liczyłam, że przynajmniej odhaczę sobie doświadczenie na budowie do uprawnień projektowych. A jednak nie mam ich do teraz... Przez kolejny rok pracowałam nad swoim pierwszym własnym projektem. To był projekt cmentarza, bo w międzyczasie wygraliśmy z Łukaszem ogólnopolski konkurs (konkurs SARP na projekt cmentarza w Szczecinku w 2005 roku – przyp. aut.). Gdy Łukasz w końcu zrobił uprawnienia, miesiąc później siedzieliśmy w samolocie do Irlandii. Wszyscy pukali się w czoło, bo w międzyczasie dostałam w Gdańsku propozycję pracy za świetne pieniądze dla zagranicznej firmy, która wówczas wchodziła na lokalny rynek. Intuicja podpowiadała mi jednak, że powinniśmy spróbować swoich sił zagranicą. Już teraz nawet nie pamiętam, dlaczego ostatecznie zrezygnowaliśmy z Holandii. Chyba uznaliśmy, że lepiej będzie pracować „po angielsku”. Poza tym w Irlandii mieliśmy znajomych i łatwiej nam było z logistyczną stroną wyjazdu. Plan miałam taki, żeby najpierw zdobyć trochę doświadczenia, a potem zahaczyć się w jakiejś superfirmie, najlepiej w Londynie. Ale ta superfirma zdarzyła się od razu.

Czyli biuro Heneghan Peng Architects było Twoim pierwszym miejscem zatrudnienia w Irlandii?

Tak, miałam sporo szczęścia. Ale generalnie w Irlandii było wtedy, czyli około 2006 roku, bardzo dużo miejsc pracy do wzięcia. Tym bardziej był widoczny wielki kontrast z Polską.

Tak. U nas wtedy krążył taki dowcip: Co mówi architekt, który ma pracę do bezrobotnego architekta?: – Z keczupem, czy bez?

Właśnie! U nas bryndza, a w Irlandii taki boom budowlany, że lokalni architekci nie byli w stanie go ogarnąć. W całym kraju działały wówczas zaledwie dwie czy trzy szkoły architektury, które wypuszczały łącznie może 50 absolwentów rocznie. A budowano kolosalne ilości biurowców i mieszkaniówki. Przez rok czy dwa po przyjeździe odbierałam jeszcze telefony od headhunterów z pytaniem, czy nie mam znajomych architektów z Polski, nawet niemówiących po angielsku. Działały wtedy wielkie biura, zatrudniające po 200 osób. Niektóre miały wręcz polskie oddziały. Dostałam kilka propozycji pracy i wybrałam oczywiście tę najgorzej płatną, ale za to najbardziej ekscytującą. W Heneghan Peng Architects prowadzono akurat nabór do zespołu w związku z wejściem w kolejny etap projektu Wielkiego Muzeum Egipskiego. Wraz ze mną pracę zaczynały 3-4 inne osoby. Trafiłam do kapitalnej ekipy i w wir najbardziej niesamowitej przygody projektowej, jaką mogłam sobie wyobrazić.

Do którego etapu doprowadziłaś projekt muzeum w Kairze?

Praktycznie do końca, do dokumentacji przetargowej. Trwało to ponad trzy lata, a weszłam w projekt na etapie dopięcia koncepcji, gdy była ustalona geometria i konstrukcja. To trzeba było dopiero przełożyć na język architektury, na konkretne myślenie o materiałach, podziałach i rozwiązaniach technicznych. Dla mnie, praktycznie „zielonej” architektki, to był kosmos! Trafiłam najpierw do zespołu zajmującego się fasadami, które później prowadziłam już do końca, dla prawie całego obiektu. Od początku nas, „świeżaków”, rzucano na głęboką wodę. Na przykład byliśmy wysyłani na rozmowy z prawdziwymi gwiazdami inżynierii. Pamiętam, jak niedługo po rozpoczęciu pracy poszłam na spotkanie z Francisem Archerem z ARUP i miałam z nim ustalać szczegóły projektu jak równy z równym! Do tego wszyscy mówili z różnymi, silnymi brytyjskimi akcentami. Przez te egzotyczne dla mnie wymowy na początku największy problem miałam z rozmowami przez telefon. Wtedy też okazało się, co jest największym wyzwaniem, gdy trzeba pracować w innym języku. Wyjeżdżając obawiałam się ograniczonej znajomości nazw materiałów czy elementów budowlanych, a tymczasem najtrudniejsze było określanie relacji przestrzennych między poszczególnymi elementami. Szczególnie, gdy musiałam opisać je przez telefon… Niesamowita była skala tego wszystkiego. Pracowałam przy projekcie prawdopodobnie największego muzeum na świecie, od razu z dużą odpowiedzialnością za konkretną część projektu i we współpracy z najlepszymi branżystami: z londyńskim ARUP projektującym konstrukcję, paryskim RFR – fasady, Bruce Mau Design – identyfikację wizualną czy austriackim Bartenbach Lichtlabor odpowiedzialnym za oświetlenie. Kiedyś policzyłam, że prace nad tym projektem toczyły się na pięciu kontynentach jednocześnie. Zdarzało się, że wysyłaliśmy materiał Australijczykom na ich początek dnia, oni odsyłali go na koniec pracy i mogliśmy od rana działać dalej. To była niesamowicie ekscytująca i rozwijająca praca. Jak sobie tylko pomyślę, ile wyprodukowaliśmy dokumentacji i ile tam było po drodze potu i roboczogodzin!

Jak długo pracowałaś w Irlandii?

Na miejscu około siedmiu lat, ale potem jeszcze trzy lata zdalnie, już z Gdańska. Prace nad projektem egipskim trwały prawie trzy lata, potem zaczęłam pracować przy Centrum Obsługi Turystów w Giant's Causeway w Północnej Irlandii. Projektowałam tam m.in. fasady z bazaltowych bloków. Potem była modernizacja Galerii Narodowej w Dublinie, wiktoriańskiego budynku – moja pierwsza styczność z konserwacją. I na końcu Muzeum Palestyny, nagrodzone Aga Khan Award – spełnienie moich marzeń. Gdy kończyliśmy nad nim pracę, przeniosłam się już do Polski. Potem wrócił Egipt, gdy okazało się, że jestem ostatnią osobą z dawnego zespołu, która nadal pracuje w firmie i pamięta jeszcze ustalenia projektowe. Zajmowałam się więc doradztwem podczas realizacji, w tym koordynacją międzybranżową, gdy okazywało się, że trzeba wprowadzić jakieś zmiany. Zaczęłam pracę nad tym projektem w 2006 roku, a otwarcie planowane jest dopiero na przyszły rok. W międzyczasie wydarzyła się egipska rewolucja, a ostatnio pandemia opóźniła roboty wykończeniowe. Potem prowadziłam projekt Narodowego Centrum Sztuki Współczesnej w Moskwie. I musiałam nauczyć się języka.

Nad tym projektem także pracowałaś zdalnie?

Tak, nie musiałam latać do Moskwy, mieliśmy wsparcie projektowe na miejscu. Wygraliśmy konkurs i wtedy okazało się, że bez filii w Rosji nie jesteśmy w stanie dostać pełnego zlecenia na dokumentację. Ostatecznie przygotowywało ją lokalne biuro – dbało o to, żeby projekt był dostosowany do lokalnych realiów i przepisów, a my czuwaliśmy nad realizacją głównej idei. To była dla mnie pierwsza styczność ze Wschodem, oprócz oczywiście Bliskiego Wschodu. Po Irlandii przyzwyczaiłam się do zachodnich standardów, a w Rosji wszystko działało inaczej. Praktycznie nie istniało sprawne zarządzanie projektem. Lokalne biuro było duże, ale bez jakiejkolwiek optymalizacji pracy i komunikacji. Stałam się „łącznikiem kulturowym”, ale nie mając polskiego doświadczenia, nie zawsze wiedziałam o co chodzi. Dzwoniłam wtedy do polskich znajomych, pytałam, jak coś działa w Polsce i wiedziałam, że w Rosji będzie tak samo, tylko „bardziej”. Po tej współpracy byłam od razu przygotowana do pracy w Polsce... Potem biuro Heneghan Peng otworzyło filię w Berlinie, z którą współpracowałam z Polski, głównie zdalnie, ale czasem jeżdżąc do Niemiec i Irlandii. Wspierałam zespół złożony z mniej doświadczonych architektów, którzy z kolei wspierali mnie językowo, bo znam tylko podstawy niemieckiego. Te skoki między językami były przez pewien czas zabawne, ale na dłuższą metę męczące.

A dlaczego w ogóle zdecydowałaś się wrócić do Polski?

Właściwie to nie chciałam wracać. Poskładało się jednak kilka czynników, które razem zdecydowały o powrocie. Po pierwsze, musieliśmy z Łukaszem obronić doktoraty. Pisać na odległość jeszcze można było – wprawdzie zajęło mi to osiem lat zamiast czterech, bo pisałam z doskoku, cały czas intensywnie pracując projektowo – ale już cyklu egzaminów i obrony na odległość przeprowadzić się nie dało. Po drugie, miałam już trochę dosyć rozłąki. Mnie wielki irlandzki kryzys 2008 roku nie dotknął, bo zajmowałam się międzynarodowymi projektami, ale upadła firma, w której pracował Łukasz. Przeniósł się wtedy na Politechnikę Gdańską i żyliśmy pomiędzy Irlandią a Polską, trochę razem, a trochę osobno. Stało się to męczące. Po trzecie, byłam ciekawa Polski. Czułam, że jeśli nie wyjedziemy, nie zobaczymy, jak bardzo się zmieniła i nie będziemy mieli żadnej skali porównawczej. Nie nazywaliśmy tego nawet „powrotem”, bo wrócić można w to samo miejsce, a wiedzieliśmy, że po wejściu do Unii wiele się zmieniło. Poza tym miałam możliwość zdalnej pracy i poczucie bezpieczeństwa – w dowolnym momencie mogłam wrócić do Dublina. No i po czwarte, potrzebowaliśmy zmiany. W międzyczasie Łukasz był na rocznym stypendium na MIT, więc pojechałam do niego na kilka miesięcy urlopu, aby kończyć doktorat. Ta przerwa kazała mi się zastanowić, czy naprawdę chcę wracać do projektowego kieratu. Lubiłam to, ale czy chciałam spędzić resztę życia nad projektami? Może powinnam poszukać jednak innej ścieżki? I to był splot okoliczności, który sprawił, że zdecydowaliśmy się na Polskę.

I jak widać okazało się, że jest tu na tyle dobrze, że nie uciekłaś do Dublina, nie skorzystałaś z koła ratunkowego.

Ale gdyby nie ten spadochron, który pozwolił mi na dość łagodne lądowanie w Polsce, to nie wiem, czy nie chciałabym uciec. Fakt, że mogłam pracować cały czas w tych warunkach, które znam, według standardów, które są dla mnie akceptowalne, sprawił, że to przejście okazało się znośne. Gdybym miała nagle zacząć pracę w polskim biurze, nie jestem pewna, czy nie uciekłabym z krzykiem...

Wróciłaś i obroniłaś doktorat. Zaintrygował mnie jego tytuł: Społeczeństwo konsumpcyjne a zrównoważone mieszkalnictwo. Z tego, co wiem, nie kontynuowałaś później tej ścieżki.

Nie, obroniłam się i wpadłam w inne tryby. Sam temat kształtował się dość długo. Ostatecznie ustaliłam go dopiero w Dublinie, gdy okazało się, że zjawiska, o których wcześniej mogłabym co najwyżej czytać, przeżywałam na własnej skórze. Najpierw zdarzył się tam ogromny boom budowlany, który napompował bańkę na rynku nieruchomości. Potem bańka pękła i nagle się okazało, że nieruchomości wcale nie są czymś tak stabilnym, jak wszystkim się wydawało. Zainteresowało mnie, co sprawia, że ludzie podejmują konkretne decyzje mieszkaniowe. Dlaczego decydują, że wynajmą albo kupią nieruchomość, dlaczego wybierają dom z ogródkiem albo mieszkanie, czy będzie ono małe czy duże, nowe czy z rynku wtórnego. Okazało się, że możliwych wariantów jest ogromnie dużo, a przy ich wyborze występują praktycznie wszystkie zjawiska typowe dla społeczeństwa konsumpcyjnego i dla konsumpcji produktów znacznie mniej ważnych i tańszych od mieszkań. Na przykład tzw. owczy pęd, który sprawia, że jeżeli wszyscy wokół na coś się decydują, to też musimy, bo inaczej będziemy mieli poczucie straty. Okazało się, że nawet decyzje, których konsekwencje będzie się ponosić przez kolejne 30 lub więcej lat, nierzadko podejmuje się bezrefleksyjnie lub przypadkowo. A są one naprawdę kluczowe: dotyczą lokalizacji, stylu życia, środowiska. W swojej pracy szukałam tzw. poziomu refleksyjności, czyli świadomości tego, jak decyzja o sposobie zamieszkania będzie wpływać na środowisko, na otoczenie i na świat. Chciałam się dowiedzieć, jakie strategie będą skutecznie wpływać na trafny wybór miejsca zamieszkania. Poszukiwałam też odpowiedzi na pytanie, czym powinno charakteryzować się zrównoważone mieszkalnictwo, aby stanowiło przekonujący towar.

Może powinnaś opublikować gdzieś wnioski. Wydaje się, że teraz taka strategia bardzo by nam się przydała. Możesz coś zdradzić?

Na przykład, jeżeli chodzi o osoby o najniższym poziomie zamożności, to kluczowe jest, żeby standardy ekologiczne spełniało mieszkalnictwo publiczne. Istotne jest uświadamianie i programy edukacyjne, bo tylko dzięki nim będzie społeczne przyzwolenie i społeczna potrzeba, żeby dotowane budownictwo mieszkaniowe było ekologiczne. Z drugiej strony, jeżeli chodzi o najbardziej zamożnych, to rozwiązania adresowane do nich muszą być „sexy” i najlepiej, żeby stała za nimi jakaś opowieść.

Doktorat obroniłaś w 2013 roku i od tego czasu pracujesz na gdańskim wydziale architektury. Od 2015 roku prowadzisz dodatkowo wraz z Łukaszem Pancewiczem architektoniczno-urbanistyczną pracownię A2P2.

Szukasz innych wydań ?

Sprawdź archiwum