Anna Rostkowska
Nowe budynki powinny być współczesne, cofanie się do historycznych wzorców nabiera sensu tylko, jeśli uwzględni się kontekst – o różnych wymiarach współpracy z urzędem konserwatora zabytków i projektowaniu w stylach historycznych z Anną Rostowską rozmawia Maja Mozga-Górecka.
Konserwator nie miał wątpliwości czy kamienica przy Foksal 13 powinna mieć odtworzoną XIX-wieczną elewację?
Przyjęłam zlecenie na projekt remontu i modernizację budynków w 2006 roku. Stołecznym konserwatorem była wówczas Ewa Nekanda-Trepka, która nie zgodziła się na odtworzenie historycznej elewacji Foksal 13. Budynek pochodził z 1899 roku, ale został później unowocześniony w duchu lat 30. przez architekta Zdzisława Mączeńskiego i tę wersję chciała zachować konserwator. Wersję pozornie modernistyczną, ale przy utrzymaniu historycznych proporcji elewacji – z otworami okiennymi zamkniętymi odcinkowo, których stolarka miała głowice korynckie. Inwestor odwołał się od decyzji i sprawa została skierowana do komisji przy Ministerstwie Kultury, w której po raz pierwszy w historii odwołań dopuszczono do głosu inwestora. Argumentowaliśmy, że bogaty wystrój wnętrza budynku stoi w opozycji do pozornie modernistycznej elewacji z lat 30. Ostatecznie dostaliśmy zgodę Ministerstwa Kultury na odtworzenie elewacji. Ewa Nekanda-Trepka, za co ją szanuję, broniła starej doktryny konserwatorskiej zgodnej z Kartą Wenecką, aktualnej na czasy bezpośrednio po II wojnie światowej. Dziś w Europie, jeśli wiemy, jak budynek pierwotnie wyglądał, tendencją jest odtwarzanie elewacji. Również obecny konserwator wojewódzki Jakub Lewicki popiera tę opcję. A wnuk profesora Mączeńskiego, z początku obrażony za zamach na dzieło jego dziadka, po odsłonięciu zrekonstruowanej elewacji przyznał, że zrobiła na nim ogromne wrażenie.
Założyła Pani pracownię w 1994 roku, a rok później zaczęła pracę w państwowej Służbie Ochrony Zabytków, to nie był konflikt interesów?
Rzeczywiście miałam przez chwilę ten dylemat, gdy awansowałam na zastępcę wojewódzkiej konserwator Marii Brukalskiej, ale szybko się on rozwiązał. Udzieliłam mediom wypowiedzi, że warszawski Dom Partii to budynek zasługujący na ochronę wpisem do rejestru zabytków. Czasy tuż po zmianie ustroju nie sprzyjały takim stwierdzeniom, a Barbara Brukalska usunęła mnie za nieuzgodnione z nią stanowisko. Dziś ten budynek, zaprojektowany przez tzw. Tygrysów (Mokrzyński, Kłyszewski i Wierzbicki), znajduje się już w rejestrze. Ale spojrzenie z perspektywy konserwatora zabytków zachowałam do dziś. Nadal staram się do projektów podchodzić trochę jak urzędnik – pytam samą siebie, na co jako urzędnik bym inwestorowi pozwoliła.
Jak układa się Pani współpraca z urzędem konserwatorskim?
Kiedyś w urzędzie konserwatorskim była równowaga architektów i historyków sztuki. Dziś ci drudzy stanowią dominującą większość. Brak architektów, rozumiejących w pełni proces inwestycyjny, jest z kolei źródłem nieporozumień. Powoduje to, że dla inwestora praca z zabytkiem to zmora i bolączka. W akcie bezradności inwestorzy podejmują działania nieuzgodnione z konserwatorem. W Warszawie wydawanie decyzji trwa zwykle minimum dwa miesiące. Dla porównania – w Łodzi około 2 tygodni. Nie zapomnę, jak urząd stołecznego konserwatora objął architekt Piotr Brabander, z którym wiązano wiele nadziei na poprawę współpracy z inwestorami. Na spotkaniu z architektami nowy konserwator mówił jednak: ci pazerni inwestorzy oraz najlepszym konserwatorem jest bieda, co oznacza niepodejmowanie żadnych działań. A potem odrzucił zainicjowaną przez architekta Jerzego Kuźmienko propozycję spotkania w sprawie rewitalizacji Starej Pragi finansowanej z Funduszy Norweskich. Współpraca z urzędem konserwatorskim była wówczas naznaczona brakiem zrozumienia. Z mojego punktu widzenia wymaga ona cierpliwości i bezpośrednich kontaktów z urzędnikami przy omawianiu projektów oraz przedstawianiu swoich przemyśleń. Często mi się to udaje i trafiam na urzędników wykazujących duże zrozumienie dla proponowanych pomysłów.
Projektują Państwo także nowe domy w historycznych stylach. W Walendowie prawie pałace, które stoją jeden obok drugiego.
Nie wstydzę się takich projektów, ale też nie jestem z nich szczególnie dumna. W Walendowie robiliśmy tylko jeden z etapów. Potem okazało się jednak, że inwestor zamierza „rozmnożyć” ten projekt. Domy stanęły tak gęsto, że jeden drugiemu zagląda do okien, tak małe są tam działki. Zgroza! Projekt ten jednak bardzo spodobał się na rynku. W kolejnych latach przychodzili do nas klienci, prosząc o te projekty, jak o domy typowe. Nie zgadzałam się, wolę inne nasze realizacje, jak tę w Komorowie, która stanęła w sąsiedztwie autentycznych modernistycznych willi i do nich nawiązuje. Uważam, że jeśli chodzi o nowe budynki, należy tworzyć rzeczy współczesne, a cofanie się do historycznych wzorców nabiera sensu tylko, jeśli uwzględni się kontekst. My przede wszystkim robimy kamienice. Działamy w swojej niszy, a dzięki bogatemu doświadczeniu udało się nam wypracować stabilną pozycję w branży.