Magdalena Górecka
Architektura powinna odpowiadać na obecny kryzys społeczny i ekologiczny. Codzienność jest tylko ułamkiem rzeczywistości. O różnicach pracy projektanta w Europie i Afryce oraz studiowaniu na Universität für angewandte Kunst w Wiedniu z Magdaleną Górecką rozmawia Maja Mozga-Górecka.
Jak wyglądała praca architekta w półpustynnej Guabulidze?
Mój pobyt w Ghanie trwał 6 miesięcy. To był dla mnie pierwszy kontakt z Afryką Subsaharyjską. Początkowo mieszkałam w stolicy kraju, Akrze, poznając najnowocześniejsze, zrównoważone technologie tworzone przez lokalnych konstruktorów. W Europie praca architekta polega na siedzeniu przy czystym biurku w idealnej temperaturze i produkowaniu rysunków. W Ghanie nie wszyscy rozumieją rzuty. Tworzyłam fizyczne makiety i pytałam wykonawców, czy potrafią coś takiego zrobić, odmierzyć nieortogonalny kształt. Praca w Ghanie polega głównie na rozmowie, a ta oznacza bardzo bliski kontakt. Jeśli nie dotykasz rozmówcy, to znaczy, że się wywyższasz. Było trudno okazać tak rozumiany szacunek, kiedy po męczącym, nerwowym dniu pracy w 50°C, ktoś przychodził, dotykał, żartował, skracał do minimum ten dystans, do którego tak jesteśmy przyzwyczajeni w Europie.
[applied] Foreign Affairs działa w Ghanie od 2011 roku, zna więc panujące tam zwyczaje. Czy mimo to pojawiły się nieprzewidziane trudności?
Co chwila się pojawiały. Budowaliśmy wiosną, w okresie Ramadanu. Nie skojarzyliśmy, że większość północnej Ghany zamieszkują muzułmanie. Wykonawcy nie jedli w ciągu dnia, a praca na budowie bez jedzenia byłaby niebezpieczna. Więc ograniczyliśmy pracę do kilku godzin, przez resztę maszyny stały nieużywane, co windowało koszty. Zresztą koszty potrafią tam wzrosnąć nawet dwukrotnie w ciągu nocy, tak było z jedną z dostaw belek dachowych. W zakupach pośredniczył zaprzyjaźniony architekt, który dbał o to, by nas ze względu na jasną skórę nie oszukiwano, ale niespodzianki były. Dostawa mogła trwać dwa dni albo dwa tygodnie. W Ghanie nie istnieje czas w europejskim rozumieniu. Nikt nie ponosi odpowiedzialności za opóźnienia. To chyba największa różnica kulturowa.
Czym jest [applied] Foreign Affairs lab?
To interdyscyplinarny warsztat na wydziale architektury wiedeńskiego Uniwersytetu Sztuk Stosowanych, który zajmuje się nie tylko projektami budowlanymi, ale też sztuką czy scenografią. Projekty są realizowane w Afryce Subsaharyjskiej i na Bliskim Wschodzie i opierają się na współpracy i wymianie doświadczeń z lokalnymi artystami, twórcami, aktywistami. Cechują je niebanalne rozumienie przestrzeni, oddolne i długotrwałe procesy twórcze, nacisk na organiczne przenikanie kultur. W realizacji jest teraz rodzaj plażowego pawilonu dla ghaneńskich rybaków, w którym będą się odbywać wesela, pogrzeby, inne spotkania. Trochę taka remiza dla społeczności, która jest w kraju dyskryminowana.
Jak tego typu praktyka wpłynęła na Pani rozumienie architektury i roli architekta?
Bardzo zmieniła moje myślenie. Zniechęciłam się do budowania typowych szklanych fasad, które nie rozwiązują żadnych problemów. Architektura w Europie często jest obiektem, przedmiotem o dopracowanej geometrii. O ludziach myśli się w kategoriach open space’u albo stołu do gry w ping-ponga. Wszystko jest generyczne, powielane. W moim podejściu projekt zaczyna się od zrozumienia: rytuałów, rozmów, zróżnicowanych kulturowych uwarunkowań. Może to naiwne, ale nabrałam przekonania, że wszystko jest możliwe. Zajmuję się teraz europejskimi slumsami. Projekt, nad którym pracuję dotyczy nielegalnych imigrantów z Afryki Subsaharyjskiej w hiszpańskiej Almerii. Pracują i mieszkają w najgorszych warunkach, w największej europejskiej aglomeracji, szklarni z plastiku, przy 50°C, wdychając opary pestycydów. Konserwatywna władza co i rusz niszczy ich siedliska.
Robi Pani dyplom magisterski w Wiedniu. Czym podejście tamtejszych wykładowców różni się od metodyki nauczania na WA PW?
W Warszawie kończyłam studia inżynierskie, nie wiem, jak wyglądają magisterskie. W porównaniu z pierwszym stopniem różnice są duże. Na WA PW już w trzecim tygodniu semestru miałam przynieść rzut. W Wiedniu przygotowanie projektu poprzedza długi i żmudny proces badawczy, który uświadamia nam wieloaspektowość problemów, wzajemne przenikanie się kwestii ekonomicznych, kulturowych, politycznych, obyczajowych, socjologicznych. O budynku myśli się raczej w kategoriach ludzi, którzy będą chcieli w nim przebywać, których architektura ma integrować, potem przedmiotów, które ją współtworzą, a dopiero na końcu ścian, podłóg i dachów. Na PW najbardziej brakowało mi pełnej swobody eksperymentowania, indywidualistycznej, twórczej ekspresji oraz rozbudowanego teoretycznego podejścia. W Wiedniu dużo czytamy: filozofów, socjologów, teoretyków architektury. Potem o tym dyskutujemy, w czym biorą udział architekci zapraszani z całego świata. Architektura powinna odpowiadać na kryzys społeczny i ekologiczny, w którym teraz żyjemy. Codzienność, której doświadczamy, jest tylko ułamkiem rzeczywistości. Przyszłość zawodową wiążę z Polską. Dziś nie jest ważne, gdzie się mieszka, mogę z Warszawy projektować dla Ghany. Mam nadzieję, że uda mi robić ciekawe rzeczy we własnym kraju. Zawsze chciałam zmieniać Polskę.