Moje życie w architekturze: Ewa P. Porębska

2020-07-21 15:29 Rozmawiała: Agata Twardoch
Ewa P. Porębska
Autor: fot. Jerzy Porębski Ewa P. Porębska

Uczenie się to jedna z moich największych przyjemności. Miałam szczęście, bo na początku swojej kariery spotkałam bardzo wiele ciekawych osób, które stanowiły dla mnie wzorzec. Zresztą wciąż poznaję kolejnych fascynujących ludzi związanych z architekturą. Redaktor naczelna „A-m" o tym jak wiele daje się zrobić, jeśli praca jest życiową pasją.

Agata Twardoch: Chciałam porozmawiać z Tobą o Twoich zawodowych historiach. O tych ciekawych rzeczach, o których rzadko się mówi, bo zazwyczaj nie ma na to czasu. No i chciałam porozmawiać o tym, co Ci się udało – a udało Ci się bardzo wiele – żeby pokazać, jak wiele rzeczy można zrobić, jak wiele mogą zrobić kobiety. Chciałabym, żeby to była taka rozmowa w kontrze do wszechobecnego marazmu, że nic się nie da zrobić.

Ewa P. Porębska: No to dobrze się składa. Ja jestem zdecydowaną przeciwniczką zdania, że nic się nie da zrobić. Wszystko się da i wszystko się uda!

Dlatego jesteś doskonałą adresatką tej rozmowy! Zacznijmy od początku Twojej kariery – studiowałaś architekturę?

Studiowałam architekturę. Pierwszy rok byłam w Krakowie, a potem przeniosłam się do Warszawy, dzięki czemu od samego początku miałam środowiskowe znajomości i w Krakowie i w Warszawie. Uczelnię krakowską wspominam bardzo ciepło, do dziś czuję się z nią związana. Czasem mam w ogóle takie wrażenie, że pomimo, że studiowałam w Krakowie zaledwie rok, to wiele osób uważa, że tam właśnie skończyłam szkołę. To pewnie trochę w związku z odbywającym się tam Międzynarodowym Biennale Architektury, na którym zawsze byłam obecna.

Jaką byłaś studentką?

Chyba byłam nietypową studentką. Starałam się poważnie podchodzić do zajęć, ciężko pracowałam, ale cały czas wydawało mi się, że studia architektoniczne nie dają wystarczająco szerokiej wiedzy o świecie, kulturze, historii, aspektach społecznych, które mnie wtedy bardzo interesowały i których oczekiwałam.

Były za bardzo techniczne, jednostronne?

Raczej jednostronne. Ja jestem „techniczna” i ta techniczna strona mi odpowiadała. Brakowało mi natomiast tej drugiej ścieżki. W związku z tym zaczęłam chodzić na dodatkowe zajęcia na inne uczelnie, tam, gdzie – mniej lub bardziej oficjalnie – można było brać udział w zajęciach jako wolny słuchacz. Na przykład chodziłam regularnie na seminaria dla doktorantów w Zakładzie Antropologii Uniwersytetu Warszawskiego u prof. Andrzeja Wiercińskiego. Była to interdyscyplinarna grupa, w której naukowcy dyskutowali o najnowszych odkryciach z bardzo różnych dziedzin – od matematyki po kwestie społeczne. Profesor zgodził się, żebym na te zajęcia przychodziła i to było dla mnie ogromnie ważne doświadczenie. Wtedy nie było Internetu, nie mogłam sobie tak po prostu sprawdzić różnych rzeczy. W czasie studiów spotkałam także świetnego nauczyciela – asystenta, Andrzeja Krzesińskiego, który stał się moim mistrzem – i to nie tylko w dziedzinie architektury. Zauważył moje zainteresowania i poszukiwania. Sam zajmował się urbanistyką i dzięki niemu zrozumiałam, jak wiele zjawisk kryje się w strukturze miasta, a potem właśnie z urbanistyki zrobiłam dyplom. Z Krzesińskim prowadziliśmy wielogodzinne rozmowy, podsuwał mi książki z różnych dziedzin. Czasem zaskakujących. Skłonił mnie na przykład do przeczytania kilku tomów niewydanego jeszcze wtedy po polsku Castanedy – kontrowersyjnego amerykańskiego antropologa, który pisał o szamanizmie i zjawiskach magicznych. Potem się okazało, że to co pisał częściowo jest jednak fikcją. Ale książki Castanedy mówiły o wychodzeniu z materialności w duchowość, czym byłam wtedy bardzo zainteresowana. Więc to był okres, gdy czytałam bardzo dużo, od filozofii, poprzez podręczniki psychologii, antropologię, wiedzę o genetyce, semiotykę kultury, bardzo interesowała mnie symbolika. No wiesz, takie poszukiwania naturalne dla okresu młodości. Robiłam mnóstwo notatek i próbowałam szukać rozmaitych powiązań. Chyba przez to, gdy zaczęłam robić dyplom, postanowiłam go napisać, a było to jednak dosyć nietypowe na wydziale architektury. Lubiłam pisać i wszystkie rzeczy, które mnie otaczały w czasie studiów postanowiłam przelać na papier. Tych przemyśleń było bardzo dużo – pisałam, pisałam i pisałam. Moim promotorem został prof. Jerzy Skrzypczak, przy asystenturze Andrzeja Krzesińskiego, który nakłonił mnie, żebym jednak to pisanie uzupełniła projektem. Projekt okazał się bardzo wielowarstwowy, składał się z analiz rożnych warstw miasta. Wtedy nie było komputerów, na plansze nakładałam kolejne kalki. Każda kalka była innym elementem postrzegania: miasto symboliczne, miasto emocjonalne, itd. Powstawały nakładki, które składały się na wielopłaszczyznowy obraz miasta.

Warszawy?

Nie, to była jakaś mała miejscowość, o dosyć tradycyjnym układzie. W czasie, gdy robiłam dyplom, mieszkałam z moją przyjaciółką, która przygotowywała projekt domu jednorodzinnego, bardzo detaliczny i ten kontrast w skalach był bardzo zabawny. Miałyśmy wielu przyjaciół, już wtedy architektów, którzy do nas często wpadali i wszyscy zatrzymywali się nad dyplomem Basi, bardzo szczegółowo doradzali jej różne rzeczy, patrząc z wielkim zdziwieniem na wszystkie moje plansze, nakładki… Dopóki nie przyszedł Marek Budzyński, który usiadł obok mojego stolika, usiłując zrozumieć, o co mi chodzi. Pamiętam, że chociaż później miałam z nim wiele polemik, to wtedy ta rozmowa dała mi do myślenia. W każdym razie – w pewnym momencie zrozumiałam, że jeśli dalej będę tak pisać i dodawać kolejne nakładki, to nigdy tego dyplomu nie skończę. Za bardzo się zaangażowałam. Promotor zwrócił mi uwagę, że przecież mogę robić doktorat, ale najpierw muszę zamknąć pewien etap: obronić dyplom i skończyć studia! Dyplom i jego obrona to był w ogóle bardzo ciekawy dla mnie moment. Na samą obronę przyszło bardzo dużo ludzi zainteresowanych tym dziwnym – jak na standardy Wydziału Architektury – dyplomem i wykładem.

Zostało Ci coś po tym dyplomie?

Tak. Po pierwsze, całość została opublikowana przez Ossolineum. I to było jakieś zamknięcie etapu. Po drugie, ten dyplom nauczył mnie, że nie należy się tak angażować. Bo w czasie pracy nad nim nie widziałam świata poza tą historią, w którą się włączyłam. Analiza i badanie zawładnęły całym moim życiem, a miałam przecież jeszcze sprawy prywatne. Jak na to patrzę z dystansu, to myślę, że mogło to być wyzwaniem dla mojego małżonka.

Jerzy był już wtedy Twoim mężem?

To się właściwie stało w trakcie tego dyplomu.

Czyli znalazłaś jednak czas na coś innego!

Tak, ale wyszłam dosłownie na pięć minut… Bardzo doceniam cierpliwość Jurka. Miałam z tego powodu później straszne wyrzuty sumienia, ale przy okazji zrozumiałam, że mam skłonność do nadmiernego angażowania się w pracę. Do dzisiaj nie udało mi się tego całkiem zwalczyć, jednak nauczyłam się stawiać granice – angażuję się nadal, lecz jest trochę łatwiej, bo zdaję sobie z tego sprawę.

Po studiach przez chwilę pracowałaś na uczelni?

Tak, miałam epizod nauczania na uczelni. Nie pamiętam tylko, czy było to równolegle z budową, czy jeszcze przed. Historia jest taka, że po tej rozmowie z Markiem Budzyńskim zapragnęłam u niego pracować. Powiedział: „Dobrze, ale najpierw zrób uprawnienia, bo potem będzie to wszystko trudno pogodzić”. Więc poszłam na budowę i pracowałam tam dwa lata. To była prawdziwa budowa bloków z wielkiej płyty, gdzie lało się dużo betonu. Ogólnie bardzo nieciekawy okres dla polskiej architektury.

Które to były lata?

Studia kończyłam w 1980 roku, więc jakoś niewiele później. To były naprawdę ciężkie czasy. Choć na uczelni było fajnie, byłam w super zespole. Miałam tylko problem osobisty – prawie wszystkie osoby, z którymi tam współpracowałam, miały już duże doświadczenie projektowe. Nawet asystenci – to były legendy albo powstające legendy architektury z dużą praktyką zawodową. A ja dostałam to zlecenie, ponieważ zrobiłam dobry dyplom. Wciąż myślałam o tym, że mam tylko wiedzę teoretyczną. To mi bardzo przeszkadzało. A na budowę w sumie lubiłam jeździć, nawet na szóstą rano. Czułam, że wiem, co mam tam robić, ale też, że dużo się tam uczę.

Pamiętasz, przy budowie których bloków pracowałaś?

Pamiętam – na Gocławiu. Najpierw pracowałam jako inżynier budowy, czyli osoba, która nadzoruje jakiś odcinek, a później, w sposób całkowicie nieoczekiwany, zostałam kierownikiem budowy. To była dosyć zabawna historia. Mniej więcej po 1,5 roku pracy miałam dłuższy urlop, a gdy z niego wróciłam, nagle wszyscy mówią do mnie: „Dzień dobry, pani kierowniczko”. Byłam młoda, wrażliwa i wyczulona na to, że sobie ze mnie żarty robią – wiadomo kobieta na budowie. Dobrze pamiętałam, że na początku pracy tam musiałam zdecydowanie – i na szczęście skutecznie – reagować na gwizdy rozbawionych widokiem młodej dziewczyny robotników. Dlatego natychmiast zaczęłam się stawiać: „Co to – dzisiaj jakieś żarty, wszyscy w takim dobrym humorze…?”. A później okazało się, że w czasie tego urlopu rzeczywiście awansowałam. Poszłam do szefostwa i mówię, że dziękuję, jestem zachwycona propozycją, ale ja jednak przyszłam tutaj tylko zrobić staż. „Ale jak to? Pani świetnie sobie tutaj radzi! Chcielibyśmy, żeby pani z nami pracowała!”. Było mi trudno powiedzieć, że po prostu wcale tym nie jestem zainteresowana, więc, żeby skrócić dyskusję, powiedziałam, że... mąż się nie zgadza. Wtedy majster i dyrektor zgodnie przyznali: „No tak, tu tylu mężczyzn na budowie...”

Zrezygnowałaś z kariery kierownika budowy! A zrobiłaś w końcu uprawnienia i zaczęłaś pracę u Budzyńskiego?

Uprawnienia zrobiłam, ale do biura architektonicznego pracować nie poszłam. Pomagałam czasem starszym kolegom przy konkursach i miałam coraz większą świadomość, że między marzeniami o architekturze, a ich realizacją, jest straszliwy rozziew – mówię o tamtych latach. Więc musiałam się zastanowić czego naprawdę chcę i to przypomniało mi, że lubię pisać.

Wtedy postanowiłaś zacząć pracować w redakcji „Architektury".

Tak, ale to nie było takie proste. Redakcja od zawsze była mała, nie było wolnego etatu. Więc gdy nagle mnie olśniło, że chciałabym pisać o architekturze, to wszystkich napotkanych na ulicy architektów zaczęłam informować, że chcę pracować w „Architekturze”. I ta droga okazała się aż nadto skuteczna. Gdy w końcu zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną redaktor naczelny półżartem powiedział, że mam dla ułatwienia podać nazwiska wszystkich architektów, których znam, żeby już wszyscy nie musieli do niego dzwonić. No i tak dostałam pracę, którą właściwie mam do dziś. Z krótką przerwą tuż po zmianie ustroju, gdy nie było „Architektury”, bo została po prostu zamknięta.

Jak to się stało, że po zamknięciu „Architektury" zostałaś redaktorką naczelną „Architektury-murator"? Dostałaś propozycję, czy sama ją sobie wymyśliłaś?

To dosyć skomplikowane. Po przełomie 1989 roku okazało się, że zamykane są wszystkie, państwowe przecież, gazety związane z kulturą, bo nie ma już dla nich finansowania. Zamknięciem „Architektury” najpierw byłam potwornie zmartwiona, bo to była nie tylko moja praca, ale i pasja, która pochłaniała mnie w 100%. A potem – bo taki mam charakter – pomyślałam, że jestem wolna, całkowicie wolna i wreszcie mogę robić, co chcę. I dostałam zlecenie na robienie filmów o architekturze w Telewizji Polskiej. Razem z przyjaciółką – Zytą Kusztrą – stworzyłyśmy całą grupę programów-reportaży, które opowiadały o historii współczesnej polskiej architektury i architektach. To mnie znowu wkręciło na 100%. Dzień i noc szukałam po archiwach, jeździłam w różne miejsca, odkopywałam materiały. Dostałyśmy fantastyczną ekipę i świetnego montażystę! Wprawdzie najpierw nie chciał mi wierzyć, nie rozumiał, gdy na przykład prosiłam, żeby „zalać” na filmie niebo na czarno. Ale potem się przekonał i filmy zaczęły powstawać. Najciekawszy z nich to chyba historia Pałacu Kultury. Tymczasem ktoś w Stowarzyszeniu Architektów Polskich wymyślił, żeby reaktywować „Architekturę” poprzez powołaną do tego celu fundację i zaproponowano, żebym została szefową czasopisma. Zgodziłam się, choć chwilę wcześniej urodziłam córkę, więc musiałam się organizacyjnie zmagać z obowiązkami mamy i z pracą, no ale sama wiesz, jak to jest – to się daje pogodzić. Zaczęliśmy wydawać „Architekturę” jako fundacja, ale stworzyliśmy zaledwie parę numerów. Fundacja nie miała doświadczenia, nie umiała zdobywać środków ani sensownie ich wydawać. Więc po kilku numerach znowu przerwała się ciągłość istnienia gazety. Ja jednak już nie chciałam odpuścić i szukałam możliwości, żeby „Architekturę” jakoś wydawać. Taka możliwość otwarła się w Muratorze. Tam już gazeta powstała całkowicie od początku i – jak się okazuje – na długo.

Na długo! W zeszłym roku skończyła 25 lat! A Ty przez te 25 lat zdobyłaś niesamowite doświadczenia: współpracy z różnymi architektami, ciekawych znajomości, ciekawych konkursów, które organizowałaś i których byłaś jurorem. Wyczytałam, że w samym 2016 roku byłaś jurorką w 11 konkursach, więc przez 25 lat musiała się tego uzbierać niezła kolekcja! Czy któryś z nich uważasz za najważniejszy? Za swój ulubiony? Z którego jesteś najbardziej zadowolona?

Największą przygodę przeżyłam w zeszłym roku, ale udział w tym jury, a raczej kilkuosobowej radzie międzynarodowych ekspertów, objęty jest kilkuletnią klauzulą poufności. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła opowiedzieć więcej, a teraz pozostańmy przy informacji, że ten konkurs dotyczył ogromnego obszaru urbanistycznego i wizji dalekiej przyszłości w miejscu bardzo odległym od Polski. Właśnie tam nagle poczułam, że być może nie bez powodu kiedyś tak silnie starałam się zrozumieć duchowy i ideowy wymiar struktury miast, i że cząstka tego doświadczenia otwiera nowe ścieżki do dyskusji, gdy znajdujemy się w nietypowej, nierutynowej sytuacji. A przedtem? Chyba największym zaskoczeniem i wyzwaniem, był udział w jury nagrody Miesa van der Rohe w 2013 roku. To się teraz wydaje takie naturalne, ale wtedy nie było w tym jury wielu osób z naszej części Europy, a na pewno nie z Polski, więc, gdy dostałam zaproszenie, byłam naprawdę bardzo mocno zaskoczona. Wcześniej już miałam międzynarodowe doświadczenie z np. World Architecture Festival, ale to jednak było coś innego! Zwiedzając nominowane obiekty, odbyliśmy w ramach EU Mies van der Rohe Award fascynującą podróż po Europie. To było wiele godzin poświęconych na rozmowy o architekturze. Bardzo dużo się przy tym nauczyłam, a uczenie się to jedna z moich największych przyjemności. Z tego też wykluły się wieloletnie przyjaźnie. Poza tym nagrodę przyznaje fundacja, więc ona ma charakter ideowy, nie komercyjny. Postrzegam to jako wielką wartość. Ale oczywiście wiele konkursów, w których uczestniczyłam jako juror, sama zainicjowałam i współorganizowałam. Mam na myśli na przykład Życie w Architekturze.

Szukasz innych wydań ?

Sprawdź archiwum