Izabela Serej

Kiedyś większość czasu spędzało się na zewnątrz, wśród zieleni. (...) Czasy się zmieniły, ale potrzeby są te same [W WYDANIU CYFROWYM DŁUŻSZY WYWIAD].
Wśród swoich projektowych inspiracji wymieniasz Ray i Charlesa Eamesów czy Marcela Breuera. Porzućmy jednak mniejszą skalę i porozmawiajmy o budynkach, w których zieleń gra główną rolę. Przywołałabym w tym miejscu Ford Foundation (proj. John Dinkeloo, Kevin Roche, 1963) czy londyńskie Alexandra Road Estate (proj. Neave Brown, 1968). Czy są projekty, które szczególnie zapadły Ci w pamięć?
Podane przez Ciebie przykłady są spektakularne, totalne, a dziś wręcz utopijne w realizacji. Lubię dom własny Liny Bo Bardi, Casa de Vidro (São Paulo, 1950), który jest tak wtopiony w tropikalne otoczenie, że tafle szkła zanikają i nie wiadomo, gdzie kończy się budynek, a zaczyna roślinność. Ze współczesnych realizacji przyglądam się bioróżnorodnej szkole z salą gimnastyczną w centrum Paryża (proj. ChartierDalix, 2015). Dach i elewacje pokrywa tam naturalistyczny ogród, rozrastający się dziko i w niekontrolowany sposób. Budynek ma miękkie, organiczne kształty, a estetyka łączy się z funkcją – dzieci zyskują tu szansę na styczność z roślinnością. Ten codzienny kontakt w zwartej tkance miejskiej jest dziś rzadkością.
Pracując w takich biurach jak Konior Studio czy Grupa 5 Architekci (w tym przy realizacji Bohema Strefa Praga w Warszawie - przyp. red.), działałaś w dużych zespołach wielobranżowych. Czy obecnie w naszym zawodzie jest odpowiednie podejście do projektowania krajobrazu? Jak praca, którą wykonujesz w Urzędzie Miasta Rybnik, wpływa na tę tematykę?
Jestem członkinią Miejskiej Komisji Urbanistyczno-Architektonicznej, która m.in. opiniuje plany miejscowe i uwrażliwia na zapisy mogące być nadużyte przez inwestorów. Zwracam np. uwagę na konieczność rezygnacji z naziemnych parkingów w centrum miasta, ponieważ szybko się nagrzewają, oraz na potrzebę projektowania przestrzeni miejskich z myślą o starzejącym się społeczeństwie, co już jest realizowane w Japonii, Włoszech czy Niemczech. Po czasach słynnej betonozy dostrzegamy, że nie tędy droga i dużo przyjemniejsze są ulice, place z drzewami. Rozwiązania ekologiczne miałyby lepszy efekt, gdyby architekci krajobrazu od początku byli pełnoprawnymi członkami zespołów projektowych. Ale największym problemem są zawsze budżety – na zagospodarowanie terenu w dużych projektach nie przeznacza się wiele pieniędzy.
Oprócz architektki jesteś też architektką krajobrazu. Od 2016 roku wspólnie z mężem tworzycie markę Bujnie – projektujecie, produkujecie i sprzedajecie kwietniki. Start Waszej firmy to moment, w którym estetyka PRL-u zaczęła być popularna w aranżacji wnętrz – do łask wracają nie tylko kwietniki, lecz także meble czy szkło. Wydaje się, że po kilku latach ten entuzjazm nieco przygasł, ale Bujnie wciąż wypuszcza nowe kolekcje. Co takiego jest w Waszych produktach, że nie stały się chwilową modą?
My nie do końca nawiązujemy do stylistyki PRL-u. Od zawsze wiedzieliśmy, że nasze projekty będą minimalistyczne, o ponadczasowej formie. Estetyka jest ważna, szczególnie we wzornictwie, ale istotniejsza jest funkcja. Wszystko wzięło się z naszej pasji i miłości do roślin. Bujnie powstało tuż przed tym, jak masowo zaczęto uprawiać rośliny. To nie kwestia trendu, jest w tym coś więcej. Ludzie od zawsze mieli potrzebę otaczania się naturą. Kiedyś większość czasu spędzało się na zewnątrz, wśród zieleni. Dziś przebywamy głównie w zamkniętych przestrzeniach – w domach, biurach i innych wnętrzach zwykle bez kontaktu z przyrodą. Czasy się zmieniły, ale potrzeby są te same. Trudno w tym miejscu nie wspomnieć o biophilic design, czyli o podejściu do projektowania, w myśl którego ludziom żyje się lepiej w przestrzeniach wypełnionych roślinnością, naturalnymi materiałami i światłem dziennym. Blisko mi do tej filozofii, której podstawy zbudowano na działalności biologa Edwarda O. Wilsona (w latach 80. pisał o wrodzonej ludzkiej potrzebie otaczania się naturą – przyp. red.).
Często wspominacie o dziadku Twojego męża – ślusarzu, który pomógł Wam zrealizować pierwszy prototyp kwietnika. Dziś obserwujemy zanik rzemiosła czy technik wykonawczych, np. posadzki lastryko, które mają wpływ na wzornictwo i architekturę. Jakie wyzwania w pracy z detalem napotykacie?
Historia z dziadkiem Szymona to obok sentymentalnej opowiastki przede wszystkim praktyczne umiejętności, na których mogliśmy się oprzeć – zapoznanie się z materiałem, zrozumienie jego możliwości i trudności w pracy z nim, np. sposobu i estetyki łączenia ze sobą elementów kwietnika. Właśnie te detale są wyzwaniem, jeśli chce się osiągnąć precyzyjny efekt. W Bujnie poza zespołem projektowym mamy własną manufakturę, w której pracują specjaliści od stali. Są naszym wsparciem przy testowaniu i wdrażaniu nowych produktów. To dla nas duży luksus. Niestety coraz mniej ludzi wykonuje tradycyjne zawody. Dlatego cieszą mnie takie inicjatywy jak Stowarzyszenie Nów. Nowe Rzemiosło, zrzeszające pracownie rzemieślnicze w Polsce. Kibicuję też takim markom jak Splot, w których powstają kilimy tworzone przez tkaczki ze spółdzielni w Bobowej. To daje nadzieję, że choć część tych umiejętności przetrwa.
Wiele osób w naszym zawodzie łączy etat z inną działalnością okołoarchitektoniczną. Z czego to wynika?
Wydaje mi się, że jest to szansa na to, by spełnić się twórczo. Duże projekty nie pozwalają na swobodną kreatywność. Dla mnie taką formą odskoczni było i jest Bujnie. Mam przez to duże poczucie sprawczości, bo moje projekty szybko stają się rzeczywistością. To chroni mnie przed wypaleniem zawodowym. Pozytywne zamieszanie i małe wyzwania nie pozwalają osiąść i okrzepnąć przy owym przysłowiowym biurku. Oczywiście nie wszyscy są ideowcami, więc dla niektórych przy podejmowaniu dodatkowej działalności liczy się też aspekt finansowy. Obecnie zawód architekta znajduje się w kiepskiej kondycji, może dlatego tej twórczej iskry szukamy po pracy?