Projekt holistyczny: Paulina Grabowska
Nie wybieram zleceń, w których liczą się walory estetyczne. Chcę projektować przestrzenie we wszystkich wymiarach, skrojone na miarę naszych czasów. Właścicielka biura NAS-DRA Conscious Design, innowatorka i ekolożka, o mającym być odpowiedzią na wyzwania współczesnego świata projektowaniu holistycznym.
Agata Twardoch: Zacznijmy od początku. Studiowałaś w trzech miejscach: na Politechnice Śląskiej, we Wrocławiu i w Delft, prawda?
Paulina Grabowska: Tak. Zaczęłam w Gliwicach i spędziłam tam trzy bardzo intensywne lata. Nie miałam wtedy jeszcze wykreowanego światopoglądu, choć muszę przyznać, że w jakiś sposób zdeterminował go wyjazd na OSSĘ. Zaraz w drugim tygodniu pierwszego roku studiów.
Gdzie się wtedy odbywała?
We Wrocławiu. Trafiłam do grupy Kuby Szczęsnego. Byłam w niej najmłodsza. Wszystko było dla mnie nowe i inspirujące, a Kuba wtedy właśnie promował zrównoważone rozwiązania. Pokazał mi wówczas, że architektura to nie tylko budynek, drewniana chatka, obiekt, który trzeba było zaprojektować na pierwszym roku. Że musimy wejść w problem głębiej. Po warsztatach od razu chciałam wdrażać takie myślenie we wszystkich projektach. Zielone rozwiązania, mimo że wtedy dość nowe w architekturze, dla mnie były jakoś naturalne – prawie całe dzieciństwo spędziłam w domu z ogrodem, który zlewał się z wielką górą w Beskidach i z babcią, która była nauczycielką biologii i chemii. To dało mi największe podwaliny ekologicznego myślenia. A warsztaty z Kubą pokazały mi, że to, czym się interesuję, mogę wykorzystać na studiach.
Warsztaty na pierwszym roku mogą namieszać…
Namieszały! Na uczelni stałam się takim trochę „rebelem”, co przysparzało mi głównie problemów. Ale jednak dałam radę przejść w taki sposób przez studia! A projekt z pierwszego roku, który był zainspirowany warsztatami z Kubą, pomógł mi parę lat później dostać się do Delft. Wysłałam go jako część portfolio, a będąc już w Holandii dowiedziałam się, że to właśnie ta koncepcja – wkopana pod ziemię pijalnia wód – zdecydowała o moim przyjęciu. W każdym razie na Politechnice Śląskiej doskwierał mi czasem przerost przedmiotów technicznych. Nawiasem mówiąc, gdy wysyłałam transkrypt zajęć do Delft, zapytano mnie, czy na pewno byłam na studiach architektonicznych… Po trzecim roku postanowiłam przenieść się do Wrocławia, bo zawsze podobało mi się to miasto. Dzięki programowi Mostech było to bardzo proste. We Wrocławiu studiowałam rok. To był akurat czwarty rok studiów, dosyć luźny i fajny. Miałam czas, żeby złożyć aplikację do Delft. Tam studiowałam kolejne dwa lata i zrobiłam pierwszy dyplom. Praktycznie cały ten czas byłam studentką Politechniki Śląskiej, więc, gdy obroniłam się w Delft, dziekan zapytała, czy nie chciałabym się obronić jeszcze w Gliwicach. Wtedy wróciłam.
A zatem masz dwa dyplomy?
Tak. Można było, więc je zrobiłam! Szczególnie że wtedy jeszcze bardzo zależało mi na uprawnieniach. Od początku prowadziłam ścieżkę kariery dwutorowo. To były dwie linie: architektura bardziej koncepcyjna i innowacyjna, kręcąca się wokół tego, co mnie interesuje, ale na którą nie było dużego popytu – istniał jedynie w ramach działań instytucji kulturalnych, wystaw i konferencji. I z drugiej strony, usługowy zawód architektki, dużo łatwiejszy, jeżeli chodzi o znajdowanie zleceń. Po latach wiem, że jednak znacznie mniej dla mnie interesujący.
Dyplom w Delft zrobiłaś w ramach pierwszej linii, a potem drugi – u nas, po to by zdobyć uprawnienia – w ramach drugiej. Pewnie Twój holenderski dyplom dotyczył supernaturalnej przyszłości?
Przygotowywałam go w ramach tzw. ścieżki Explore LAB, która polega na tym, że trzeba wymyślić sobie temat i do tego dobrać własną kadrę. Mój temat powstał na bazie pracy na warsztaty w Lagos, które jak wiadomo tonie w śmieciach i ma z tym gigantyczny problem. Gdy zaczęłam robić research, okazało się, że jest tyle niesamowitych metod, którymi moglibyśmy te śmieci przerabiać! Że z jednych odpadów możemy wytwarzać energię, z innych – przydatne materiały. Stwierdziłam, że muszę temat eksplorować dalej. Dyplom był dobrą okazją. Nazwałam go Suplement do miejskiego metabolizmu, bo miał to być element gospodarki cyrkularnej w skali miasta. Zaprojektowałam wielki obiekt do przetwarzania śmieci. Bardzo techniczny. Siedziałam z moim tatą, który jest profesorem fizyki, i liczyliśmy przeróżnego rodzaju rzeczy – ile materiałów, ile kilowatów. itd. Na samej obronie ktoś zapytał, czy zaprojektowałam budynek czy maszynę. No więc chyba ogromną maszynę… Śmieci wpadały z jednej strony i były poddawane przetwarzaniu w obiegach zamkniętych, a na samym końcu mieliśmy innowacyjne produkty do zastosowania w budownictwie i w wyposażeniu wnętrz, na przykład okna z powłokami fotowoltaicznymi lub hodowane z grzybów i mikrobów meble. Te elementy można było kupić w podobnym do IKEA, stojącym obok sklepie. Maszynie towarzyszył też instytut naukowy. Sam budynek był wykonany z energooszczędnych materiałów, z upcyclingu śmieci. Zastosowałam też metody odzyskiwania wody i alternatywnego pozyskiwania energii. Potem ten sam temat broniłam w Gliwicach, gdzie niestety nie spotkał się z dobrym odbiorem. Obrona była na tyle ciężka, że na miesiąc zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Nie umiałam zrozumieć, dlaczego przy tak skomplikowanej materii projektu, który łączy urbanistykę, architekturę, ekologię i nowe technologie, ktoś ma uwagi dotyczące braku dylatacji, wyjść ewakuacyjnych, liczby oczek w toaletach. Niestety, recenzenci nie wzięli pod uwagę, że dyplom można zrobić inaczej. Na szczęście obroniłam się, ale było to dla mnie ciężkie doświadczenie. Choć także przełomowe: uświadomiłam sobie, że każdy musi znaleźć dla siebie własne miejsce do rozwoju. I, że jeśli pojawia się mur, można go zburzyć, obejść, lub pomalować i koniecznie zrobić zdjęcie, żeby następny już rozpoznać z daleka i być do niego przygotowanym.
Na pocieszenie mogę powiedzieć, że w tej materii wiele się w Gliwicach zmieniło. Dopuszczane są dyplomy badawcze i koncepcyjne w różnych skalach. Myślę, że teraz byłoby łatwiej. Po gliwickiej obronie, gdy już wdrapałaś się na powierzchnię ziemi, otworzyłaś własne biuro na Śląsku. Z Michałem Jurgielewiczem stworzyliśmy studio NAS-DRA, czyli w rozwinięciu: Non-Linear Architectural Systems – Design and Research Agenda. Długo zastanawialiśmy się nad nazwą dla biura, które zajmuje się nieliniowymi, czyli cyrkularnymi rozwiązaniami, angażującymi przy okazji mikroorganizmy, rośliny czy odpady.
Który to był rok?
2014. Wcześniej przez trzy lata pracowałam w Katowicach, w dość dużej korporacji. Zatrudniłam się w niej z myślą o uprawnieniach i o tym, żeby wprowadzać energooszczędne rozwiązania w elektrowniach. Nie zawsze się to udawało. Takie projekty są dość trudne do zmian i często pracuje nad nimi setka osób, także podwykonawcy z innych krajów. Ale czasami udało się zmodyfikować pewne rozwiązania, oszczędzić materiały i surowce oraz zainspirować kogoś do zmiany myślenia.
Masz świadomość, że teraz gdzieś w elektrowni dzięki Tobie zużywa się mniej surowców?
Myślę, że tak. Choć rezultaty były na tyle oddalone od samych projektów, że po trzech latach postanowiłam, że trzeba zrobić coś swojego. Wtedy właśnie dogadaliśmy się z Michałem, z którym jeszcze na studiach pracowaliśmy nad konkursami. Świetnie się rozumieliśmy: ja zaczynałam zdanie, on kończył, działaliśmy na tych samych falach. Więc otwarliśmy biuro w Katowicach na Dyrekcyjnej i zaczęliśmy tworzyć własne koncepcje. Udawało nam się wyjeżdżać na pierwsze konferencje i pisać pierwsze publikacje. Po roku dołączyła do nas Dorota Nikiel.
Nie byliście umocowani w instytucji badawczej, nie byliście też jeszcze rozpoznawalni, jak więc udawało się Wam zdobywać zaproszenia na konferencje?
Na początku zgłaszaliśmy się sami, ale stopniowo zyskiwaliśmy rozpoznawalność. Uczyliśmy się mówić. Gdzie się dało promowaliśmy kwestie, które nas interesują. Na Facebooku, na Instagramie opowiadaliśmy o ciekawych rozwiązaniach energooszczędnych i nowych technologiach. Mieliśmy kilka wykładów w Kato – katowickim, zaangażowanym pubie, gdzie odbywają się debaty, wykłady i spotkania, na które przychodzi dużo studentów. W pewnym momencie nasze drogi się rozeszły: Michał chciał być nauczycielem, wyjechał do Chin, a potem do Bangkoku, Dorota została w Katowicach i jest teraz świetną projektantką graficzną. Ja z kolei przeniosłam się do Warszawy i sama rozwijam NAS-DRĘ. Do nazwy dołożyłam Conscious Design, żeby podkreślić to, na czym zależy mi najbardziej – holistyczne podejście do projektowania. Mam taką cechę, że im bardziej coś jest złożone, tym łatwiej mi przychodzi. Tak było już w szkole – rozwiązywałam trudne zadania na szóstkę, robiąc przy okazji karygodne błędy w tych łatwiejszych. Dlatego najchętniej zabieram się za projekty, które wymagają dogłębnych badań, łączenia rzeczy z różnych dziedzin, wymyślania – czyli za te najbardziej skomplikowane. A gospodarka cyrkularna, zmiany klimatyczne i brak surowców naturalnych do nich należą.
Jak znajdujesz zleceniodawców do tych skomplikowanych projektów? Fajnie jest projektować złożone rzeczy, ale jeszcze trzeba znaleźć kogoś kto za nie zapłaci.
Teraz już głównie to oni mnie znajdują. Zazwyczaj dlatego, że widzieli moje wcześniejsze projekty albo wystąpienia. Przyznaję, że sama nie wiedziałabym, gdzie szukać takich zleceń, gdzie aplikować, więc moją strategią jest, żeby jak najczęściej wychodzić i opowiadać o tym, co robię.
Poszukiwanie zleceń przez PR?
Tak. Mimo że publiczne wystąpienia nie leżą w mojej naturze. Trzeba mieć totalną pewność siebie, żeby opowiadać z przekonaniem o tym, co się robi. Ale tego też da się nauczyć. Dla mnie wielkim skokiem było doświadczenie TEDx Warsaw. Na początku spędziłam cały dzień w studio nagraniowym, żeby nagrać trzy minuty wypowiedzi. Miałam chyba trzysta prób! Ale udało się i zaprosili mnie do współpracy. Cały cykl przygotowań do samego eventu, do szesnastu minut publicznej wypowiedzi, trwał sześć miesięcy. Trudno było mi tak napisać swoje wystąpienie, żeby w tym krótkim czasie opowiedzieć o wszystkim, co robiłam prze ostatnie dziesięć lat. Bardzo pomogła mi w tym Aleksandra Dudek, która jest niezwykle utalentowaną trenerką komunikacji. To ona z sukcesem skompresowała moje badania i projekty, mówiąc: Paulina, to wszystko jest ważne, ale co, jeśli będzie zbyt trudne i stracisz słuchaczy już w pierwszej minucie? Mów jakbyś tłumaczyła swojemu synkowi. To bardzo pomogło. Ćwiczyłam ze swoim wtedy dwuletnim synem, i jak tylko marszczył nosek, już wiedziałam, że muszę coś uprościć. Poza tym były warsztaty emisji głosu, ćwiczenia z pewności siebie, z techniki wypowiedzi, z gry aktorskiej. Uczono nas jak być interesującym na scenie. Bo co z tego, że masz coś do powiedzenia, jeżeli wszystkich zanudzisz na śmierć? Najwięcej problemów miałam z żartem, który przecież musi się znaleźć w TED-owskim wystąpieniu. Kocham żarty, ale w tym co opowiadałam, nie było z czego żartować.
No tak, w katastrofie ekologicznej nie ma nic do śmiechu…
W każdym razie te sześć miesięcy bardzo pomogło mi nie tylko rozwinąć się jako mówczyni, ale też zdefiniować siebie jako architektkę, jako projektantkę innowacyjnych rozwiązań. Określić, co robię i jak to nazwać. No i zwieńczeniem był występ, który dodaje skrzydeł. Człowiek na scenie „dostaje kopa” adrenaliny, dopaminy i serotoniny naraz. Dzięki nagraniu odzywają się teraz do mnie nowi klienci. Wyjście do ludzi ze swoim przekazem bardzo pomaga.
To porozmawiajmy jeszcze o Twoich projektach. Podczas warszawskiego TEDX-a mówisz na przykład o superciekawych rozwiązaniach dla zbiornika Żelazny Most, w którym odkładane są odpady z procesów produkcyjnych KGHM Polska Miedź. Czy to wynik jednego z Twoich projektowych zadań?
Nie, to problem, który sama sobie znalazłam i postanowiłam chociaż koncepcyjnie rozwiązać. Oficjalnie KGHM nie przyznaje, że Żelazny Most, czyli wysoki na ponad 70 m zbiornik, w którym składuje się wielkie ilości odpadów po wydobyciu metali, jest problemem. Moim zdaniem, jednak jest. Zaintrygowało mnie, gdy przeczytałam, że Japończycy chcieliby go kupić. Dlaczego ktoś chciałby kupić zbiornik śmieci? Gdy zaczęłam drążyć, okazało się, że Żelazny Most można by traktować jak odkrywkową kopalnię metali, a nie zbiornik na odpady powydobywcze. Znajduje się ich tam blisko miliard ton, a w każdej tonie mamy wiele metali i innych pierwiastków w drobnych frakcjach. Tylko jak te wartościowe metale wydobyć? Od lat prowadzę badania na temat oczyszczania terenów roślinami, bo one nie tylko oczyszczają powietrze czy wodę, ale także mogą „wydobywać” metale.
Ale jak je potem z nich pozyskać?
Najpierw jest jeszcze problem, jak w ogóle posadzić w takim miejscu rośliny. Nie przetrwałyby bezpośrednio na Żelaznym Moście. Dlatego zaproponowałam zrobienie nakładki na zbiornik z platformą wydobywczą, za pomocą której zasysane byłyby znajdujące się w nim odpady. Następnie, w postaci rozcieńczonej, byłyby rozprowadzane przez system upraw hydroponicznych. Najpierw przechodziłyby przez rośliny, które specjalizują się w „wyciąganiu” konkretnych metali. Na samym końcu wykorzystalibyśmy te, które pobierają resztę substancji, całkowicie oczyszczając ziemię z małych frakcji. Potem zacząłby się technologiczny proces ekstrakcji pierwiastków z roślin. Najlepsze rozwiązanie, które jak dotąd znalazłam, to piroliza, czyli degradacja w wysokiej temperaturze i bez dostępu tlenu. W wyniku tego procesu powstałby biowęgiel zawierający większość metali. Wydobycie metali z tego popiołu to już proces czysto chemiczny, uzależniony od tego, z jakim pierwiastkiem mamy do czynienia. Po oczyszczeniu biowęgla, moglibyśmy go następnie wykorzystać do produkcji terra preta, czyli najżyźniejszego czarnoziemu.
Jak rozumiem, problemem jest też zakres tego procesu: musiałby się odbywać na skalę przemysłową, jeżeli miałby być opłacalny.
Tak. Takie innowacyjne i dobre dla Planety rozwiązania są już często dostępne, tylko jeszcze nieopłacalne ekonomicznie. Tak jest na przykład przy pozyskiwaniu dwutlenku węgla z atmosfery i tworzeniu z niego betonu. Mamy opracowaną technologię, kilka firm ma swoje własne patenty, ale barierą jest opłacalność. Rozmawiałam z przedstawicielami firmy Lafarge, która jest jednym z głównych producentów betonu, i oni otwarcie mówią, że znają i monitorują takie technologie, ale są one jeszcze nieopłacalne. A zatem teoretycznie mamy możliwość, żeby oczyszczać atmosferę i zmniejszyć zmiany klimatyczne, ale nie korzystamy z tego, bo nam się nie opłaca!
Czy pomysłem na Żelazny Most udało Ci się może zainteresować KGHM?
Jesteśmy w fazie wstępnych rozmów, ale współpraca – jeżeli się rozwinie – będzie polegała na ścisłym współdziałaniu z ich laboratorium. Chcę zrobić z tego większy grant badawczy we współpracy z którymś wydziałem bioinżynierii, ale na razie nie ma większych konkretów. Duże firmy potrzebują dużo czasu.