Maria Piechotkowa

2020-09-28 13:38 Rozmawiała: Maja Mozga-Górecka
Maria Piechotkowa
Autor: fot. Marcin Czechowicz Maria Piechotkowa

Pracując w określonych warunkach historycznych, chcieliśmy stworzyć ludziom takie środowisko, w którym żyłoby im się dobrze, wygodnie i przyjemnie. O istocie zawodu architekta, realizacji Bielan i dokumentacji drewnianych bożnic z Marią Piechotką rozmawia Maja Mozga-Górecka.

Setne urodziny, ponad 40 lat pracy zawodowej, dalsze prawie 40 lat pracy badawczej dają Pani zupełnie wyjątkową perspektywę. Co Pani zdaniem jest istotą zawodu architekta i jego powinnością?

Odpowiedź prosta nie jest. Najogólniej można powiedzieć, że istotą zawodu architekta jest świadome kształtowanie przestrzeni i środowiska, w którym żyją ludzie. A powinnością kształtowanie ich w taki sposób, żeby uwzględniały potrzeby fizyczne i duchowe człowieka, żeby służyły mu pod względem użytkowym, estetycznym, psychicznym i żeby odbywało się to z jak największym poszanowaniem dla otoczenia kulturowego, przyrodniczego i krajobrazu. Ale to wszystko są komunały. Jeżeli chodzi o osobiste doświadczenia, moje i mojego męża Kazimierza, z którym zawsze razem pracowałam, to większość naszej działalności dotyczyła mieszkalnictwa. Pracując w określonych warunkach historycznych, chcieliśmy stworzyć ludziom takie środowisko, w którym żyłoby im się dobrze, wygodnie i przyjemnie. Głównym naszym dziełem są Bielany i mam szereg dowodów, że wielu mieszkańców jest zadowolonych, dobrze im się mieszka, są emocjonalnie z nimi związani, mają tam swoje miejsce.

Bielany to kilka etapów.

Na warszawskich Bielanach po raz pierwszy zetknęliśmy się z projektowaniem budownictwa mieszkaniowego wielorodzinnego w latach 50. XX w. Były to wówczas tereny peryferyjne przeznaczone pod budownictwo dla ludzi o średnich warunkach finansowych. Projekt urbanistyczny z lat 1916-20 był wzorowany na modnym wtedy typie miasta ogrodu. Naszym zadaniem było opracowanie planu urbanistycznego osiedla, projekt jego rozbudowy do ok. 20 tys. mieszkańców i uzupełnienie brakujących fragmentów. Przygotowaliśmy projekt. Rada przy Naczelnym Architekcie Warszawy stwierdziła, że nie jest zły, ale za skromny. Ulica Kasprowicza prowadziła do największej w Warszawie „budowli socjalizmu”, jaką była Huta Warszawa, uznano, że musi być bardziej reprezentacyjna. Zalecono dodanie attyk, kolumnad, portfenetrów, płaskorzeźb. Ostatecznie projekt zrealizowano bez tych upiększeń, a potem domy stały nieotynkowane przez 20 lat. Problemem wtedy był brak fachowców – na budowach pracowali chłoporobotnicy sprowadzeni ze wsi. Jakość wykonawstwa była fatalna. Przekonaliśmy kierownictwo przedsiębiorstwa budującego zespół przy ul. Skalbmierskiej, że jeżeli się zrobi prefabrykowane betonowe ramy, to wypełnienie przestrzeni między nimi cegłą już nie będzie takie trudne dla niewykwalifikowanych robotników. A jeśli cegła będzie biała i spoinowana, to nie będzie potrzeby tynkowania. Później to rozwiązanie zostało powtórzone na prawie wszystkich budynkach.

Jak to zostało przyjęte?

Pewnego dnia wiosną 1957 roku dostaliśmy wezwanie, że mamy się stawić na Skalbmierskiej. W ramach „gospodarskiej wizyty” na budowę przyjechali I sekretarz partii Gomułka, premier Cyrankiewicz, minister budownictwa, władze miasta i inni. Obowiązywał wtedy w budownictwie jeden typ okna C2. A nam się udało namówić wykonawcę na zrobienie indywidualnej stolarki, okna z lufcikami, trójdzielne portfenetry, okiennice przy drzwiach balkonowych w loggiach na parterach. Cyrankiewicz powiedział wtedy do Gomułki: „Piechotkowie zaprojektowali lufciki w oknach i socjalizm się nie zawalił”. Zespół przy Skalbmierskiej został uznany za pierwsze niesocrealistyczne osiedle i został wyróżniony nagrodą m.st. Warszawy, a my otrzymaliśmy zlecenie na następny etap rozbudowy Bielan.

Od końca lat 40. zajmowali się Państwo dokumentacją bożnic drewnianych, co w tych budynkach Państwa interesowało?

Na I roku studiów na Politechnice Warszawskiej, na historii architektury polskiej drewnianej słuchałam wykładów profesora Oskara Sosnowskiego. Pokazywał m.in. bóżnice. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się o istnieniu tych fascynujących, niezwykłych budynków o nadzwyczajnej, skomplikowanej konstrukcji i formie przestrzennej. Postanowiłam, że muszę je zobaczyć w naturze. Ale wybuchła wojna, a wszystkie drewniane bóżnice spłonęły. Po wojnie okazało się, że jedyne co zostało, to pomiary wykonane przed wojną przez studentów Zakładu Architektury Polskiej i dokumentacja fotograficzna. Postanowiliśmy z mężem zająć się opracowaniem wtedy już archiwalnych materiałów przy wsparciu kierownika Zakładu Architektury Polskiej prof. Jana Zachwatowicza. I tak powstała pierwsza publikacja, która dokumentowała bóżnice drewniane na terenie dawnej Rzeczpospolitej. Do tego tematu wróciliśmy w latach 80., gdy zostałam wysłana na emeryturę i wówczas napisaliśmy z mężem na nowo bardzo rozbudowaną treściowo i ilustracyjnie książkę o bóżnicach drewnianych i kolejne dwie książki o bóżnicach murowanych i o osadnictwie żydowskim. Dwie pierwsze po ich uzupełnieniu o nowe materiały zostały już wydane przez Instytut Badań nad Sztuką Świata we współpracy z Muzeum POLIN, trzecia – już ukończona – czeka na wydanie.

Szukasz innych wydań ?

Sprawdź archiwum