Reinier de Graaf: Klimat, gospodarka i Statek Ziemia
Zmiany klimatu to poważny, narastający w skali globalnej problem, a mimo to panuje tendencja do rozwiązywania go przy pomocy absurdalnie nieistotnych działań. Mamy więc zielone hummery, zieloną coca colę, zielone prezerwatywy, a tymczasem prognozy dla naszej planety są kiepskie. Zmierzamy ku apokalipsie. Reinier de Graaf, partner w biurze OMA i współzałożyciel think tanku AMO, o rozwiązaniach pozwalających zapobiec katastrofie i na razie nieudanych próbach ratowania Statku Ziemia
W swoich wypowiedziach podkreślał Pan wielokrotnie, że architektura oderwała się od użyteczności i sens istnienia budynków coraz częściej sprowadza się do ich wartości inwestycyjnej, ponieważ nieruchomości stanowią jeden z najważniejszych aktywów światowej gospodarki. Jak w kontekście zmian klimatu pogodzić to z faktem, że obiekty architektoniczne odpowiadają za 38 procent ogólnej emisji gazów cieplarnianych produkowanych przez człowieka?
To nie architektura jest odpowiedzialna za emisję, ale ludzie. Bo to w budynkach spędzamy większość czasu.
Ale czy architektura może nam pomóc zaadaptować się do zmian klimatu zamiast pogarszać sprawę?
To część większego problemu. Po pierwsze, każdy sukces osiągany jest kosztem czegoś lub kogoś innego. Ślad węglowy niektórych krajów jest pięć, dziesięć, sto razy większy w relacji do ich powierzchni. Zbyt opornie idzie nam przyznanie, że oznacza to czyjś upadek lub ograniczenie czyichś możliwości. Warto zwrócić uwagę, że pojęcie zrównoważonego rozwoju (sustainability) powstało w momencie, w którym świat pod względem gospodarczym zaczął stanowić jedną całość. Po raz pierwszy w historii można było operować sumą zerową z plusami po jednej i minusami po drugiej stronie. Wcześniej obie strony równania były zawsze rozdzielone, plusy nigdy nie mogły zrównoważyć minusów. To samo dotyczy architektury. Dlatego, moim zdaniem, trzeba o niej rozmawiać nie w kategoriach winy, ale w kontekście większego, bardziej złożonego cyklu, którego ona jest tylko elementem.
Skoro mowa o cyklach, część Pana badań dotyczy architektury efemerycznej. Na czym polega jej fenomen?
Im dłużej budynki istnieją, tym bardziej traktujemy je jak nieodzowne, oderwane od wszystkiego pomniki. Im żyją krócej, tym bardziej jesteśmy zmuszeni widzieć je jako elementy pewnego procesu. Jeżeli planując budowę jakiegoś obiektu, planuje się również jego rozbiórkę, koniec jest ważniejszy niż początek. Unicestwienie staje się ważniejsze niż kreacja.
Brevitas, flexibilitas, humilitas – krótkotrwałość, elastyczność i pokora – zamiast firmitas, utilitas, venustas – trwałości, użyteczności i piękna?
W rzeczy samej. W trwałości i rozwoju zrównoważonym w ogóle nie chodzi o wieczność. Planowanie zrównoważone polega na planowaniu tego jak odejść, gdy przyjdzie na to czas. W tym kontekście budynki w ogóle nie są interesujące. Im dłużej praktykuję architekturę, tym mniej interesują mnie budynki jako takie, jako wyabstrahowane arcydzieła. Ważniejsza jest rola jaką odgrywają w ogólnym systemie. Są częścią postprzemysłowego społeczeństwa, które produkuje i konsumuje oraz wypracowało pewne mechanizmy produkcji.
Przy okazji projektu nowego ratusza w Rotterdamie to właśnie strategia rozbiórki zapewniła wam bardzo korzystny wynik w certyfikacji BREEAM.
To był akurat czysty przypadek. Projekt miał wyjątkowo ograniczony budżet. Nie chcieliśmy oszczędzać na jakości, więc postanowiliśmy ciąć koszty realizacji. W Holandii zapłata za roboczogodziny przewyższa ceny materiałów budowlanych. Zaprojektowaliśmy więc budynek prefabrykowany, którego realizacja trwałaby bardzo krótko. Przy okazji mogliśmy pozwolić sobie na duże przestrzenie, daleko wysunięte wsporniki, bogatą fasadę, zewnętrzne tarasy, etc. Wszystko dzięki prefabrykacji. Okazało się przy tym, że obiekt, który łatwo się buduje, można równie łatwo rozebrać. Za to ostatnie dostaliśmy największego plusa na całej liście BREEAM. To trochę tak jakby prawdziwa odporność albo prawdziwa trwałość i zrównoważenie polegały na tym, żeby w ogóle nic nie budować.
Która z koncepcji – trwałość i zrównoważenie (sustainability) czy odporność (resilience) jest Panu bliższa?
Ani jedna, ani druga. Każde zbyt często używane słowo staje się bezużyteczną kalką. Gdybym musiał wybierać, wybrałbym zrównoważenie, ale jednego i drugiego staram się unikać.
Ale czy to nie odporność jest z definicji bardziej elastyczna, mniej nastawiona na trwałość i trwanie?
Jednak równocześnie jest też nastawiona na istnienie na przekór wszystkiemu, nieważne, jakim kosztem. Mam problem z tymi wielkimi słowami, odpornością, trwałością, itd. Mówią ci, co masz robić, ale nic nie obiecują w zamian. Są zbyt religijne – zbyt protestanckie, zbyt katolickie, za mało naukowe i nie dość ateistyczne.
Czy jest jakieś wielkie, modne słowo, którego Pan nie unika?
Zdolność przystosowania (adaptability). Wydaje mi się najmniej obraźliwe.
A co sądzi Pan o słowie „współdzielenie” (sharing) i takich pomysłach, jak pawilon zbudowany w trakcie Dutch Design Week 2017 z pożyczonych w okolicy materiałów?
Świetna i urocza inicjatywa, ale nie zapominajmy o skali problemu, o którym mówimy! To jakby sąsiad przyszedł pomóc nam gasić pożar niosąc ze sobą czajnik wody. Chociaż intencje są dobre, musimy rozróżniać pomiędzy tym, co dobre w sensie moralnym i tym, co skuteczne. Rzadko te rzeczy są ze sobą tożsame.
Woli Pan rozwiązania skuteczne?
Mam problem z każdą dyskusją nadmiernie przesyconą moralizmem, a cała debata wokół projektowania trwałego i spora część tej dotyczącej projektowania odpornego, jest dość moralistyczna. W Holandii intensywnie promowane są samochody elektryczne jednak rząd, lansując je jako zeroemisyjne, w celu dostarczenia energii do ładowania ich baterii buduje elektrownie węglowe, ponieważ są one tańsze. Koniec końców produkują one więcej dwutlenku węgla niż wyemitowałyby wszystkie auta z silnikami spalinowymi razem wzięte. To samo dotyczy zielonych, pasywnych domów – nie konsumują energii, ale buduje się je daleko od centrów miast. Ludzie, którzy w nich mieszkają, dojeżdżają codziennie samochodem do miasta zużywając olbrzymie ilości energii, niezależnie od tego, co napędza silniki ich samochodów.
Czyli polityka małych kroków i niewidzialna rewolucja w ogóle nie mają sensu?
Zmiany klimatu to poważny, narastający w skali globalnej problem, a mimo to panuje tendencja do rozwiązywania go przy pomocy zazwyczaj absurdalnie nieistotnych działań. Mamy więc zielone hummery, zieloną coca colę, zielone prezerwatywy, a tymczasem prognozy dla naszej planety są kiepskie. Zmierzamy ku apokalipsie.
Na konferencji klimatycznej COP24, która obradowała w grudniu w Katowicach, bryłki węgla posłużyły za element wystroju wnętrz.
Jakie to cyniczne. Niestety, chcąc być realistami, musimy być pesymistami. Chociaż trzeba zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby powstrzymać globalne ocieplenie, kopenhaski szczyt był porażką, ten w Kioto i paryski również, i wszystko wskazuje na to, że katowicki też okaże się porażką. Właśnie po raz pierwszy od wielu lat wyemitowaliśmy więcej dwutlenku węgla niż rok wcześniej. W mojej książce (polskie wydanie Four Walls and a Roof ma ukazać się niebawem nakładem Instytutu Architektury – przyp. aut.) jest rozdział pod tytułem Spaceship Earth – Statek Kosmiczny Ziemia. Otwiera go cytat z wywiadu z Buckminsterem Fullerem przeprowadzonego w 1972 roku przez redakcję „Playboya”. Fuller mówi: Czasem, gdy używam słowa „natura”, mam na myśli Boga. A przeprowadzający wywiad pyta: A czy kiedykolwiek mówisz Bóg, mając na myśli naturę?
Ale nie cytuje Pan odpowiedzi.
To prawda, bo nie odpowiedź jest interesująca, a sama zależność tych dwóch pojęć. Człowiek nie postrzega siebie w opozycji do natury, lecz jako całość i jedność z nią. W ujęciu religijnym jest ona nieodzownym bytem istniejącym poza człowiekiem. Za każdym razem, gdy próbujemy zadzierać z naturą, mści się na nas. Traktowanie katastrof naturalnych jako boskiej kary za ludzkie grzechy to typowo religijne podejście. Zadzierasz z Bogiem i spada na ciebie boski gniew. Widzisz się w opozycji do natury i jest ona ponownie Bogiem. Tymczasem człowiek to po prostu gatunek zwierzęcia, a zwierzęta są częścią natury. Tylko natura w ogóle nie jest już naturalna. Jej dziewiczość jest w dużej mierze fikcją. W Holandii mamy naturę, ale jest ona przekształcona ręką człowieka, nasz krajobraz naturalny jest równie nienaturalny, co architektura. Tak samo jest z rolnictwem, które mieszkańcy miast lubią idealizować. Tymczasem produkcja rolna to obecnie zaawansowane laboratoria, w których produkuje się modyfikowane genetycznie pomidory. Więcej innowacji jest dziś na wsi niż w uroczych miejskich farmach zakładanych na dachach. Wracając do Holandii – to sztuczny kraj. Gdyby nie Plan Delta (system tam i zapór wodnych w Holandii, jeden z siedmiu współczesnych cudów świata; jego realizację przyspieszyła wielka powódź z 1953 roku – przyp. red.), zwyczajnie by go nie było. System zapór i tam wodnych wymaga ciągłego utrzymywania. Wydajemy 1,3 miliarda euro rocznie, żeby nie znaleźć się pod wodą: na wiatraki, które osuszają poldery, na tamy, które trzeba stale umacniać, itd. Dla bogatej gospodarki 1,3 miliarda rocznie nie stanowi większego problemu. Jednak gdy temperatura wzrośnie o półtora stopnia – a to bardzo ostrożne prognozy, bo równie dobrze może podnieść się o dwa lub trzy stopnie – 1,3 miliarda już nie wystarczy. Przy wzroście temperatury o trzy stopnie, koszty będą tak wysokie, że nawet tak bogaty kraj, jak Holandia, sobie z nimi nie poradzi. Dlatego samo powstrzymanie globalnego ocieplenia, choć istotne, nie wystarczy. Musimy mieć plan co robić, gdy stanie się ono faktem. Prawdopodobnie Holandia będzie musiała całkowicie zmienić podejście do zasiedlania - będziemy mieszkać tam, gdzie woda nie dociera, a na terenach okresowo zalewanych rozmieszczać funkcje tymczasowe. Żyć razem z wodą i przemieszczać się razem z nią, zamiast budować fortece, by się przed nią chronić.