Rozmowa z Szymonem Wojciechowskim
Budynek jest piękny tylko wtedy, gdy żyje i jest wypełniony ludźmi. Architektura to tworzenie ram do życia – o projektowaniu dla zrównoważonego rozwoju, pracy w międzynarodowym zespole oraz kompromisach między ekologią, estetyką i ekonomią z Szymonem Wojciechowskim rozmawia Maja Mozga-Górecka.
Rozmawiamy w trakcie szczytu klimatycznego w Katowicach. Pana pracownia przywiązuje dużą wagę do zrównoważonego rozwoju. Czy nowa siedziba ma obliczony ślad węglowy?
W naszej firmie projektowanie dla zrównoważonego rozwoju jest bardzo ważne. Jeśli chodzi o sam szczyt, to członkini naszego zarządu, Agnieszka Kalinowska-Sołtys pojechała tam jako szef Zespołu ds. zrównoważonego rozwoju przy Zarządzie Głównym SARP. Staramy się na ekologię patrzeć szerzej niż tylko przez pryzmat śladu węglowego: ważny jest czas życia budynku, jak zachowa się on podczas burzenia, czy oszczędza wodę, w jakim stopniu przyczynia się do zanieczyszczenia świetlnego, jak wpływa na okolicę, jak wygląda transport materiałów budowlanych, czy będą się nadawały do odzysku i powtórnego wykorzystania itd. Teraz jeszcze wchodzi WELL Building Standard, który skupia się na zdrowiu i samopoczuciu użytkowników budynku. Nie wszystko się udaje, nawet w naszej siedzibie. Co prawda mamy regulowane światła, wykorzystujemy szarą wodę, segregujemy śmieci, nie używamy jednorazowych plastikowych naczyń, wiele osób – w tym ja – dojeżdża do firmy rowerami: ale nasza siedziba nie może uzyskać certyfikatu, bo konserwator sprzeciwił się ociepleniu budynku, stąd też obliczanie śladu węglowego nie miało dużego sensu.
To ekologiczne podejście jest efektem oczekiwań rynku czy temat jest Panu osobiście bliski?
Nakłada się tu wiele elementów. Po pierwsze jest to nasza pasja. Zainteresowaliśmy się tym ponad 10 lat temu, a niedługo potem dołączyła do nas Agnieszka i zajęła się systematycznym budowaniem naszej świadomości ekologicznej. Dziś w zakresie certyfikacji BREEAM i LEED przeszkoleni są prawie wszyscy pracownicy, wiele osób to prawdziwi zapaleńcy. Jest to też dla nas narzędzie marketingowe, nie robi się już projektów bez certyfikatów. Wyjątkiem jest mieszkaniówka, która w zasadzie nie bywa certyfikowana, jedynie nasz gdański Riverview. Wszystko to musi być jednak racjonalne. Nie jesteśmy misjonarzami, dostosowujemy się do potrzeb klientów, a wśród nich mamy całe spektrum postaw. Jedni traktują to jako pańszczyznę, inni jako długofalową inwestycję, dla jeszcze innych to szczera potrzeba.
Zacytuję: „Pomagamy klientom przejść przez długi, biurokratyczny proces zatwierdzeń tak, by uzyskać jak największą i najbardziej atrakcyjną powierzchnię budynku”. Czy taki maksymalizm nie jest sprzeczny z ekologią?
Nie widzę tu sprzeczności. Wytworzyło się fałszywe, moim zdaniem, przekonanie, że deweloperzy to zło wcielone, że tylko czyhają na zysk i nie obchodzi ich, jaki wpływ ich budynki mają na ludzi czy na przestrzeń. A przecież to oni zaspokajają nasze podstawowe potrzeby: mieszkamy i pracujemy w tym, co stworzyli. Ich świętym prawem jest starać się o jak największy dochód, byle nie kosztem dobra wspólnego. Bo czasami ta działalność rzeczywiście zamienia się w próbę eksploatacji przestrzeni. Wtedy ważna jest rola miast wspieranych przez ruchy miejskie. Oni powinni się temu przeciwstawić przez plany miejscowe, wejść z deweloperami w twardy i skuteczny dialog. Warunki tego dialogu muszą być jasne, precyzyjnie określone, zgodne z przepisami. Oprócz estetyki i ekologii pozostaje jeszcze ekonomia. Jestem przekonany, że poza nielicznymi wyjątkami każdy projekt musi mieć podstawy komercyjne. Budynek jest piękny tylko wtedy, gdy żyje i jest wypełniony ludźmi. Architektura to tworzenie ram do życia.
W ciągu 25 lat działalności powstał duży, częściowo międzynarodowy zespół. Jakby Pan określił zasady, według których tworzone są relacje w firmie?
Przede wszystkim wierzymy w nasz zespół. Firma nazywa się APA Wojciechowski tylko dla wygody. Prowadzą ją wraz ze mną trzej wspólnicy: Michał Sadowski, Witold Dudek, Marcin Grzelewski i troje partnerów: Agnieszka Kalinowska-Sołtys, Małgorzata Olczak, Dżafar Bajraszewski. Łącznie z biurem w Trójmieście pracuje u nas 115 osób. Czworo Ukraińców jest na stałe zaangażowanych w różne tematy, mamy trzech Włochów, Amerykanina, Meksykanina, Białorusinkę i Rosjanina. Amerykanin wielokrotnie prowadził projekty rosyjskie, co było świetnym posunięciem, miał u nich autorytet. Ale najważniejsze nie jest kryterium narodowościowe, lecz osobowość. Jesteśmy na rynku znani z dobrej atmosfery pracy, panuje tu swoboda, kreatywność i entuzjazm. Nie mamy stałych zespołów, ludzie dobierają się na zasadzie podobnych charakterów. Tworzymy elastyczne grupy kierowane przez liderów projektów. Nasza kultura organizacyjna oparta jest na sporze, w którym każdy wnosi inny punkt widzenia. W firmie kultywujemy to, że każdy ma prawo krytykować zarząd. Tylko w ten sposób możemy dostać informacje zwrotne.
Angażuje się Pan w konkretne projekty?
Mam wątpliwości, czy jestem jeszcze architektem, myślę, że nie. Mam wykształcenie architektoniczne, ale przede wszystkim jestem szefem dużej firmy. To dziś moja praca i pasja.