Piotr Fokczyński
Dobry pomysł na rewitalizację to ten wielowarstwowy, bo chodzi także o przemycanie nowej wrażliwości i wprowadzanie nowych form w kontekst historyczny – z Piotrem Fokczyńskim, architektem miasta Wrocławia, rozmawia Maja Mozga-Górecka.
Wrocławskie Centra Aktywności Lokalnej dowartościowują zniszczone kamienice w okolicy, przedstawiając je jako "widoki" z tarasów. Czy jedną z funkcji nowej architektury było pokazanie mieszkańcom ich domów w nowym świetle?
Zdecydowanie. To bardzo dobrze, że architektura nie odwraca się tyłem do tkanki, którą ludzie dobrze znają, nie wstydzi się tych miejsc. Centra Aktywności Lokalnej mają ludzi gromadzić, są ekwiwalentem dawnych miejsc spotkań – jak się chodziło kiedyś po podwórkach w tych bardzo mocno zniszczonych dzielnicach śródmiejskich, to tam stał stary fotel, albo leżał kawałek wykładziny, żeby ludzie mieli się gdzie spotykać. Tak to sobie organizowali. Projektanci Centrum Aktywności Lokalnej na ul. Prądzyńskiego z biura ch+ architekci utrzymali tę funkcję w formie nowoczesnego atrium. Moim zdaniem, dobry pomysł na rewitalizację, to ten, który jest wielowarstwowy. Chodzi przecież także o przemycanie nowej wrażliwości, wprowadzanie nowych form w miejsca zagubione, w kontekst historyczny. Niektórzy z tych ludzi nigdy nie mieli kontaktu z taką architekturą. To dla nich zupełnie nowa estetyka. Bardzo dobrze zaprojektowane Centrum na Przedmieściu Oławskim niesie więc kaganek oświaty estetycznej, i podnosi stan świadomości – taka jest uniwersalna wartość architektury we wszystkich procesach rewitalizacyjnych.
We Wrocławiu procesy rewitalizacyjne prowadzone były z wyraźnym naciskiem na sprawy społeczne i lokalne społeczności. Tymczasem architekci rewitalizację często postrzegają przez pryzmat estetyki. Jak Pan ją widzi?
Przedmieście Oławskie to obszar, który pod względem destrukcji społecznej stał dość wysoko. Trójkąt bermudzki. Ta nazwa mówi wszystko. Dziś zmienia się struktura społeczna, osiedle Angel River przyciąga wielu nowych mieszkańców, ale wciąż przewaga czynszówek jest wyraźna. I to ich mieszkańcy decydują jak wygląda tutaj życie. Z nimi trzeba prowadzić dialog, a nie z nowymi przybyszami. Ludzie, którzy żyją w XIX-wiecznych kamienicach, muszą wiedzieć, że to dla nich. Obdarowanie mieszkańca nawet bardzo dobrą architekturą, jeśli on w tym nie uczestniczy, nie przyniesie pożądanego efektu. Zanim weszła ustawa rewitalizacyjna, sam przez lata postrzegałem procesy rewitalizacji jako działania z dziedziny estetyki. Myślałem, że wystarczy postawić ładne ławki, nowe lampy, zrobić nowe ścieżki. To są konieczne elementy, ale nie wystarczą. Architekci muszą się nauczyć, że bez aspektu społecznego nie będzie to rewitalizacja, tylko czysto techniczne przywracanie miastu estetycznego wyglądu. Dopiero rewitalizacja oparta na aspektach społecznych daje szeroki wachlarz możliwości, od drobnych działań, jak parki kieszonkowe, podejmowanych przy skromnych środkach finansowych nawet rękami wspólnoty lokalnej, po większe inwestycje, zapisywane przez miasto w budżecie.
Jest Pan od lat Architektem Miasta, co uważa Pan za swój największy sukces, a co za porażkę? Co stanowi największe wyzwanie na takim stanowisku?
Dokładnie od 17 lat. Jeśli nie liczyć kilku kapitalnych miejskich publicznych obiektów po konkursach architektonicznych, to myślę, że sukcesy mam dwa. Pierwszy to budowa modelowego osiedla. Czterdziestu wrocławskich architektów spotykało się na warsztatach, które naprawdę trudno zapomnieć. To nie były banalne dyskusje. Ten etap jeszcze się nie skończył. Planujemy porealizacyjne spotkania z deweloperami, żeby dowiedzieć się jak oni to wszystko widzą i uzyskać bardzo potrzebną wszystkim uczestnikom tego procesu informację zwrotną. Drugim sukcesem jest konkurs Piękny Wrocław, który od 15 lat popularyzuje dobrą architekturę. Nie zrobiliśmy konkursu „zardzewiała kielnia” ani „złamana cegła”, żeby podkreślać rzeczy słabe. Wychwytujemy te piękne. Zauważyłem, że już deweloperzy się tym chwalą, więc konkurs ma swoje efekty również na płaszczyźnie komercyjnej. Co ciekawe, żadne ze wspomnianych działań nie wynika z praktyki administracyjnej. Innymi słowy, mógłbym przez 17 lat pracować, nie robiąc żadnej z tych rzeczy i wciąż miałbym mnóstwo do zrobienia. Każdy rok to 50 tysięcy wniosków, kilka tysięcy decyzji administracyjnych – jest co robić. O porażkach trudno mi mówić, chyba żadnej spektakularnej nie odniosłem, ale chętnie podyskutuję, jeśli ktoś chciałby mi jakąś wytknąć. A jeśli chodzi o wyzwania, to nie we wszystkich miastach Architekt Miasta prowadzi jednocześnie ambitne przedsięwzięcia i zajmuje się codzienną, żmudną praktyką administracyjną. U nas to się łączy. Spektrum spraw obsługiwanych i opiniowanych przez mój wydział, a nie osadzonych w prawie materialnym, jest bardzo duże, podlega nam m.in. działalność miejskiego plastyka. Plan dnia często się rozsypuje, ambitne rzeczy odkłada się na później. Godzenie tego wszystkiego każdego dnia jest bardzo trudne, ale uważam, że te sfery muszą się przenikać, rozerwanie ich byłoby błędem. To jest wyzwanie. Dlatego cały czas dążę do optymalizacji procesu zarządzania miejską przestrzenią.