Projektantki wszechświata: Monika Konrad

2020-06-25 11:37 Rozmawiała: Agata Twardoch
Monika Konrad
Autor: fot. archiwum Moniki Konrad Monika Konrad

W obecnej pracy korzystam z kompetencji planisty, łącząc zagadnienia przestrzenne i prawne. Generalnie jednak przechodzenie pomiędzy skalami bardzo mi odpowiada – od detalu po prawie że „wszechświat”– dyrektor Miejskiej Pracowni Planowania Przestrzennego i Strategii Rozwoju m.st. Warszawy o swoich międzynarodowych doświadczeniach i pracach nad najważniejszym dla stolicy dokumentem planistycznym.

Agata Twardoch: Chciałam z Tobą porozmawiać o kolejnych etapach Twojej kariery – bo robiłaś w życiu dużo ciekawych rzeczy – oraz na temat działalności Miejskiej Pracowni Planowania Przestrzennego i Strategii Rozwoju w Warszawie, bo prace nad studium dla stolicy to chyba dla wszystkich interesujący temat. Zacznijmy więc od początku: studiowałaś w Poznaniu, Lund i Rotterdamie?

Monika Konrad: Studia magisterskie kończyłam w 2002 roku w Poznaniu. To były dla architektów nieciekawe czasy. Gdy obroniłam dyplom, szans na stałą pracę nie było żadnych. Poza tym zawsze miałam w sobie dużą ciekawość świata, zawsze bardzo chciałam wyjechać uczyć się za granicę. Tylko znowu – czasy! Program wymiany Erasmus nie był wtedy jeszcze taki popularny. Więc z ciekawości, i z braku alternatyw, chciałam wyjechać przynajmniej na studia podyplomowe. W ten sposób, zaraz po studiach, znalazłam się w Liechtensteinie. To było bardzo ciekawe przeżycie. Nauczyłam się zupełnie innego, szwajcarskiego – cokolwiek by to nie znaczyło – podejścia do architektury. Pojawiłam się nawet na moment w pracowni u Petera Zumthora w Haldenstein i mimo że byłam tam tylko jako gość, to doświadczenie mocno wpłynęło na moją percepcję. Narodziła się wtedy moja miłość do detalu. Z zachwytem obserwowałam pracę architektów z Liechtensteinu. W tamtejszym biurze można było spędzić tygodnie na wybieraniu odpowiedniego kamienia, łącznie z wycieczką do kamieniołomu. Niestety Polska wtedy jeszcze nie weszła do Unii Europejskiej, więc trudno było mi się „zaczepić" na dłużej. Cały czas szukałam kolejnych możliwości i wreszcie pojawiła się szansa wyjazdu na upragnione zagraniczne studia. Dostałam się do Institute for Housing Studies (IHS) na Uniwersytecie Erasmusa w Rotterdamie. Część kursu miała się też odbyć w Stanach Zjednoczonych. Niestety to był rok 2003 – niedługo po wydarzeniach 11 września, a zajęcia były międzynarodowe. Uczestniczyły w nich m.in. osoby z krajów, których obywatele mieli problemy z otrzymaniem wizy na pobyt w Stanach. Całość musiała się zatem odbyć w Europie. I tym sposobem studiowałam także w Lund. Ukończyłam program poświęcony zarządzaniu miastem, dotyczący przede wszystkim zagadnień polityki mieszkaniowej i rewitalizacji centrów miast. Tematyka zajęć, szczególnie podczas pierwszej części, tej w Rotterdamie, była bardzo multidyscyplinarna. Mieliśmy na przykład wykłady z ekonomii i prawa.

To rzeczywiście nowe zagadnienia dla kogoś, kto kończył wydział architektury w Polsce.

Ten pierwszy okres dał mi dużą lekcję pokory. Pamiętam początkowy szok kulturowy. W mojej grupie byli ludzie z całego świata. Z krajów, takich jak Bhutan czy Surinam, które dotąd znałam jedynie z mapy. Zetknięcie się z osobami z tak różnych kultur, z zupełnie innym podejściem do architektury i projektowania, wiązało się z dużym zaskoczeniem. Szczególnie, że studia okazały się tak pomyślane, że wszyscy musieliśmy cały czas ze sobą przebywać i uczyć się od siebie nawzajem. Przez pierwsze miesiące chciałam uciec. Cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam myśl, że przecież ja jestem architektką i że chcę PROJEKTOWAĆ miasta i budynki, a kurs pozornie tego nie dotyczył. Dopiero po jakimś czasie, po okresie aklimatyzacji, zrozumiałam, że jeśli chcę do końca poznać procesy urbanistyczne, muszę przez zagadnienia społeczne, ekonomiczne i prawne przebrnąć. Po latach okazało się to bardzo przydatne. Jednak nie od razu wykorzystałam zdobytą wiedzę. Zaraz po tych studiach zostałam w Holandii i chciałam robić coś po linii swojego polskiego wykształcenia. Chciałam pracować w firmie architektonicznej, która buduje, nauczona w Polsce, że prawdziwym architektem jest się dopiero, gdy z bliska dotknie się budowy. A w Holandii podejście jest zupełnie inne, tam biura architektoniczne zajmują się jedynie projektowaniem, wykonawstwo to rzecz innych, wyspecjalizowanych firm. Architekt ma tylko nadzór autorski. Ale w końcu udało mi się znaleźć taką pracownię i rzeczywiście mogłam pójść na budowę. Tylko tam spotkało mnie następne zaskoczenie, bo w Holandii bardzo duży stopień projektowania jest jednak kontekstualny.

Czyli połączony z projektowaniem urbanistycznym?

To też, ale nie tylko. Pierwszym szokiem była techniczna strona projektowania na palach, z którym zetknęłam się wcześniej w Liechtensteinie, ale w innych okolicznościach, bo w terenie górzystym. W Holandii były to oczywiście tereny podmokłe. Trudne warunki gruntowe z bardzo wysokimi wodami powierzchniowymi. I druga sprawa, coś z czym w Polsce, na studiach w ogóle niewiele miałam wcześniej styczności, czyli projektowanie z całkowitym poszanowaniem powiązań ekologicznych. Kwestie ekologiczne są w Holandii bardzo istotne, mimo, że krajobraz jest tam mocno przekształcony przez człowieka. Mam na myśli na przykład „wyrywanie ziemi morzu” pod zabudowę, czyli tworzenie osiedli na polderach. Najwięcej czasu spędziłam w biurze Claus en Kaan Architecten. Zajmowałam się tam głównie architekturą, ale w szerszym kontekście urbanistycznym. W Holandii te dwie dziedziny nie są tak bardzo podzielone jak u nas. Zazwyczaj biura architektoniczne są też biurami urbanistycznymi, a dopiero planowaniem zajmuje się ktoś inny. Planista, planoloog po niderlandzku - i jest to osobny zawód. Wykształcenie w tym zawodzie obejmuje zagadnienia przestrzenne i projektowe, ale też geografię i prawo. Ma całkiem inne kompetencje niż absolwent gospodarki przestrzennej. U nas, w Polsce, takiej osobnej profesji brakowało. Niby planowanie przestrzenne było na Architekturze…

Ale było traktowane trochę po macoszemu. Nie wiem jak w Poznaniu, ale u nas w Gliwicach na pewno.

Tak, masz rację. Było raptem kilka zajęć. Notabene w mojej obecnej pracy trochę korzystam z kompetencji planisty, łącząc zagadnienia przestrzenne i prawne. W Holandii jest do tego osobna profesja, sam architekt zajmuje się urban design, czyli projektowaniem urbanistycznym. W Biurze Claus en Kaan Architecten projektowaliśmy zarówno w skali urbanistycznej - rewitalizację terenów poportowych w Dordrechcie czy koncepcję nowej dzielnicy Barcelony El Prat, ale również projektowaliśmy i realizowaliśmy budynki i projekty przestrzeni publicznych w ramach tych założeń. Wymagało to dużej elastyczności w przechodzeniu z skali urbanistycznej do detalu architektonicznego. Generalnie "skakanie" pomiędzy skalami bardzo mi odpowiada. Z jednej strony doceniam detal – w czasie studiów w Polsce miałam wbite do głowy, że jako architekt, a już na pewno architektka, muszę być jak najszybciej na budowie, żeby potem już nikt nie mógł mi zarzucić braku obycia czy braku profesjonalizmu. Jednak potem studiowałam też zarządzanie miastem. Jedna skala wyraźnie mi nie wystarcza. Lubię pływać między nimi - od detalu po prawie że „wszechświat”, czyli szerszy kontekst planistyczny.

Podoba mi się takie podejście!

Lubię mieć ogląd całości, ale też na końcu wiedzieć, w jaki sposób projekt jest realizowany. Gdy już zaczęłam pracować w OMA, to też na początku brałam udział w projektach architektonicznych, a potem przeszłam do skali urbanistycznej. Gdy znalazłam się w Moskwie okazało się, że to moje międzyskalowe doświadczenie jest bardzo potrzebne. Opracowując standardy dla ulic moskiewskich, musieliśmy właściwie najpierw zrobić masterplan dla całej Moskwy, a kończyliśmy robiąc katalog detali urbanistycznych. Było to przechodzenie od analizy całego miasta, kategoryzacji ulic i opracowywania ogólnych wytycznych do tego, w jaki sposób prawidłowo narysować detal.

Do Moskwy jeszcze wrócimy. Ale nie możemy przeskoczyć etapu twojej pracy w OMA. OMA jest w pewnym sensie synonimem wielkiej architektury. Pracowałaś dla prawdziwego stararchitekta!

Rem Koolhaas na pewno jest gwiazdą. To, co mnie w nim uderzyło, to bardzo duży pragmatyzm. Nie spodziewałam się tego, mimo że jest Holendrem, a to przecież bardzo holenderska cecha. Charakterystyczne w Holandii jest także traktowanie wszystkich pracowników w równy sposób, taka horyzontalność zarządzania. Ale tego akurat w OMA było najmniej. Pracowałam trochę z samym Remem. Główny projekt, którym się zajmowałam – HIA Airport City, czyli nowa dzielnica Dohy, był prowadzony w różnych okresach aż przez trzech partnerów, właśnie Rema, Reniera de Graafa i Iyada Alsakę. Rem zawsze osobiście starał się zarządzać procesem projektowym, i rzeczywiście był cały czas obecny. Nawet jeśli nie ma go fizycznie, a teraz już, powiedzmy, jest mniej mobilny, prosi o przesyłanie raportów o różnych porach dnia i nocy. I reaguje na nie bardzo szybko. Kiedy tam pracowałam, był jeszcze w pełni mobilny, potrafił być w ciągu tygodnia w różnych częściach świata – wszędzie tam, gdzie toczyły się prace nad jego projektami.

Czyli nie jest to tylko pokazywanie palcem z góry, ale stała obecność i bieżące reagowanie na pomysły projektantów?

Koolhaas czyta wszystko, co mu się przesyła czy pokazuje, wnika w to i przedstawia bardzo trafne uwagi. Mimo że jego sposoby pracy są dosyć niestandardowe. Na przykład dopiero około 2012 roku przestał używać faksu! Wszystkie narady były wspólne, każdy niezależnie od roli w projekcie mógł się wypowiedzieć. Jeśli Koolhaas wyrażał swoją opinię dotyczącą wykonywanej przez kierowników projektów bądź projektantów pracy, zawsze odbywało się to przy wszystkich. Na temat tego biura panują różne mity. I rzeczywiście pracuje się tam bardzo dużo. Po pierwsze produkcja jest ogromna, a po drugie bardzo dużo czasu poświęca się na poszukiwanie rozwiązań. Ten długi proces to jednak niesamowity proces twórczy. Takie poszukiwanie idealnej formy jest możliwe tylko dzięki wielkiemu zaangażowaniu wielu młodych ludzi, którzy są skłonni poświęcić cały swój czas. Jeśli więc chodzi o tamtejszy model pracy, jest on, delikatnie rzecz ujmując, raczej do zakwestionowania.

Model pracy 24/7?

Tak, to jest praca 24/7 i, co gorsza, człowiek się do tego przyzwyczaja i zaczyna traktować jako coś normalnego. Oczywiście, nie wszyscy i nie na wszystkich stanowiskach pracują w taki sposób. To kwestia stawiania barier – pewnie jak w każdym zawodzie i w każdej firmie.

Czy to właśnie przez ten niezrównoważony model pracy zaczęłaś poszukiwać czegoś innego, i w efekcie wylądowałaś na drugim końcu świata – w Moskwie?

To akurat sprawy bardziej życiowe, personalne. Mój partner zawsze chciał mieszkać w Moskwie i po prostu pojawiła się taka okazja. Choć pewne kwestie związane z trybem pracy w OMA też miały wpływ na naszą decyzję. Miałam wtedy akurat malutkie dziecko. Gdy się przeprowadziłam do Moskwy, moja córeczka miała pół roku.

Bardzo odważnie!

Pewnie tak. Gdy już wiedziałam, że jestem w ciąży, postanowiłam trochę zwolnić i pewnie właśnie między innymi z tego powodu zgodziłam się na taką zmianę. Ale bez pracy długo nie wytrzymałam. Zatrudniłam się w konsultingowym biurze KB Strelka. Wcześniej już, przez AMO, czyli zajmującą się badaniami i teorią firmę-siostrę OMA, znałam ludzi z Instytutu Strelka. Wybór był więc dość naturalny. Tym bardziej, że ostatnim projektem, jaki jeszcze przygotowywałam w OMA, było Airport city. Pracowałam wtedy także nad standardami urbanistycznymi. Rodząca się wówczas KB Strelka, dostała właśnie zlecenie na opracowanie standardu dla ulic moskiewskich, czułam się więc w temacie pewnie. Sporo czasu zajęło nam stworzenie zadowalającej metodyki… Ale po drodze było też dużo dobrej zabawy, choć sam tryb pracy okazał się trochę podobny jak w OMA.

Nie poruszałabym tego tematu, ale sama go wywołałaś, więc czuję się trochę uprawniona. Lądujesz z małym dzieckiem w obcym mieście na drugim końcu świata i zaczynasz pracę w trybie 24/7?

Już nie dałam się do końca w ten tryb wkręcić. Z dzieckiem człowiek ma jednak inne priorytety. Musiałam oczywiście zatrudnić nianię, ale nie pozwalałam sobie na ciągłą pracę 24/7. Miałam wyrozumiałego szefa i cudowny zespół. Gdy jednak trzeba było wytrwać na posterunku, byłam ze wszystkimi do końca!

Wydaje się, że Moskwa to całkiem inne miasto, w którym prawdopodobnie żyje się inaczej niż u nas.

Przeprowadziłam się tam zimą z niemowlęciem i dwoma psami, więc było to duże wyzwanie. Od razu przekonałam się jak Moskwa jest nieprzystosowana do życia, ile istnieje tam barier architektonicznych. A i tak miałam łatwiej niż większość Rosjan – po pierwsze pracowałam i mieszkałam w miejscach nie bardzo oddalonych od siebie. Po drugie, mieszkanie było zaraz przy bulwarze i z łatwym dostępem do parku. Moskwa jest w prawdzie dość zielona, ale jeżeli od nawet bliskiego parku oddziela cię ulica, to z przejściem na drugą stronę już jest ogromny problem. Nawet teraz, po wprowadzeniu zaprojektowanych przez nas udogodnień. Poza tym Moskwa ma problemy klimatyczne, problemy z kurzem, niewłaściwie zaprojektowanymi ulicami i chodnikami. W mokrych porach roku wszędzie jest woda. Wiosną nawet wysokie kalosze mogą nie wystarczyć, żeby przejść suchą stopą. Gdy pada ulice zamieniają się w małe rzeki, a w momencie, gdy się robi sucho, od razu mamy pył od ruchu ulicznego. Pod wszystkimi głównymi arteriami są przejścia podziemne ze schodami. Pokonywanie ich z wózkiem to wyzwanie. Nigdy wcześniej nie byłam wysportowana, a po pierwszym roku w Moskwie na rękach pojawiły mi się muskuły. Właśnie od noszenia wózka. Muszę przyznać, że bardzo pomocni byli ludzie. Nigdy nie musiałam prosić o pomoc, zawsze się znalazł ktoś chętny.

A masz poczucie, że ten kod urbanistyczny, nad którym pracowaliście, coś w Moskwie zmienił?

Szukasz innych wydań ?

Sprawdź archiwum